– Teraz muszę robić za granicą, żeby pakować w gospodarstwo w Polsce – mówi nam Ryszard Toruńczak, rolnik i sołtys z Załakowa. To przez suszę musiał wyjechać za chlebem. Teraz jego gospodarstwem zajmuje się żona i dzieci.
"Człowiek się ratuje, gdzie tylko może"
– Wie pani, muszę kończyć, bo trzeba tutaj kawałek podjechać – rzuca Ryszard Toruńczak. Przerywa rozmowę, bo jest w pracy i to nie na swoim polu. Wyjechał z Kaszub do Niemiec, gdzie u obcego gospodarza robi dokładnie to, co powinien u siebie.
– Siedzę w ciągniku i wie pani – żniwa – mówi. Jego gospodarstwem zajmuje się teraz żona i dzieci. Ma ich aż dziesięcioro. – Muszę wracać do domu, może syn by sobie poradził, ale na dodatek w kombajnie koło wystrzeliło. Wczoraj wyjechał, a dziś rano przychodzi i kapeć – rozkłada ręce.
W tym roku pierwszy raz wyjechał za chlebem za granicę, chociaż gospodarstwo prowadzi od prawie 30 lat. Dowiedział się od znajomego, że można zarobić. A że ma wiedzę i doświadczenie, a w jego gospodarstwie coraz gorzej się wiedzie, to się spakował. Dwa tygodnie już tak pracuje.
– Musiałem wyjechać, żeby mieć z czego dołożyć do interesu i nie pójść z torbami. Taki jest nasz los – mówi sołtys Załakowa. Wie, że gdyby nie miał hodowli i gospodarstwa, to dawno siedziałby w Niemczech i przynajmniej wiedział, za co pracuje.
Ojcowizna na trudnej glebie
Czasami w głowie Ryszarda rodzi się myśl, żeby rzucić gospodarstwo i zająć się czymś innym. Ale wygrywa sentyment i przywiązanie do ziemi. – To ojcowizna – zaznacza.
I tłumaczy obrazowo: – Gdyby miała pani gospodarstwo od przeszło ćwierć wieku, od 1991 roku, to trudno byłoby pani tak nagle je zamknąć. Człowiek jest z tym zżyty. Zamknąć to chwila, a tyle lat się na to pracował, inwestowało w sprzęt. A teraz – mimo że jest się zmechanizowanym – to człowiek nie może tego wszystkiego utrzymać.
W zeszłym roku kaszubską ziemię nawiedziły nawałnice, w tym roku susza. – U nas nie padało od maja. Tyle co dwa tygodnie temu trochę deszczu spadło. Pomogło trochę na kukurydzę i ziemniaki – precyzuje Toruńczak. Ale po chwili dodaje, że tak źle jeszcze nie było. – Nie trzeba mieć lornetki, żeby widzieć, że wszystko jest wypalone – dodaje.
Wielu rolników w całej Polsce skarży się na to, że zbiory nie są opłacalne. Problem spowodowała nie tylko susza, ale i niskie ceny, jakie rolnicy otrzymują za owoce w skupach.
– Największym problemem rolników jest chyba kłopot ze zbyciem produkcji rolnej. Okazuje się, że rolnikowi się płaci 50 groszy, a później w sklepie sprzedaje się za 7-8 złotych. To jest niesprawiedliwe. Musi być mechanizm prawny, żeby to trochę uregulować. Rolnicy na to narzekają. Przede wszystkim chodzi o opłacalność. Oni mają nadzieję, że coś się zmieni, że zostaną uporządkowane mechanizmy rynkowe – tłumaczył nam wójt Obrowa, Andrzej Wieczyński.
"Obiecanki, cacanki"
W Głogowie pod Toruniem premier Mateusz Morawiecki i minister rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski złożyli rolnikom wielkie obietnice. Zapewnili, że zrekompensują gospodarzom suszę. Zaapelowali też do gmin, by tworzyły wyceny strat.
I Ryszard też to zrobił. Jego gospodarstwo zajmuje 40 hektarów, ma jeszcze 30 sztuk bydła. – Ale wyszło mi, że mam tylko 3 proc. strat. Gdybym nie podał zwierząt, to miałbym 50-70 procent. Im więcej ma się zwierząt, tym mniejszą ma się stratę – tłumaczy gospodarz.
Niektórzy radzą mu: "sprzedaj pan zwierzęta, będziesz miał z czego żyć". Odpowiada im wtedy: – Przecież nie hoduję, żeby mieć z czego żyć, ale żeby gospodarstwo miało perspektywę. Muszę hodować bydło, żeby obornik dowieźć i żeby podnieść wydajność.
Z podobnymi problemami nie tylko na Kaszubach, ale i w całej Polsce zmaga się wielu gospodarzy. – Na skutek suszy cały czas trwa zbierania wniosków, cały pakiet będzie składany do pana wojewody. Przewidziane są środki pomocowe – mówi nam Tadeusz Kobiela, wójt gminy Sierakowice.
We wsi słyszę, że wpłynęło już 600 wniosków o rekompensatę strat. – Tyle mieliśmy dwa tygodnie temu. Mam w gminie 1300 rolników, a ziemie są słabe. Więc jeśli przychodzi susza, to jest to dla nich szczególnie dotkliwe – dodaje Kobiela.
Rolnicy nie mają czasu, by użalać się nad swoim losem. To przecież czas żniw. – Proszę dzwonić wieczorem albo w środę – słyszę kilka razy.
"Nikt nam nie dołoży"
Ryszard to człowiek orkiestra, a telefon w jego rękach nie przestaje dzwonić. Prawie zawsze go odbiera. Sporo ma na głowie, oprócz tego, że prowadzi gospodarstwo, to jest sołtysem, radnym i ma swoją firmę. W taki sposób zarabiał na dwunastoosobowa rodzinę. Teraz na jego utrzymaniu została tylko piątka dzieci.
Mieszkają w niewielkim domu z czerwonej cegły. Ciężko pojąć, jak się pomieścili tu aż w czternaście osób. – Mamy trzy pokoje, w czwartym babka z dziadkiem mieszka. No i do tego kuchnia i łazienka – opowiadał naTemat Ryszard.
W ich domu nigdy się nie przelewało, ale ani Bożena, ani Ryszard pod drzwiami opieki nie stali. Teraz powinno być im lżej. Pięcioro dzieci poszło na swoje. A na ich utrzymaniu została najmłodsza piątka, ale do gospodarstwa trzeba dokładać.
– Człowiek się ratuje, gdzie może. W rządzie tylko obiecują, ale to obiecanki cacanki, a co nam się daje? Harówka i nic więcej, nikt nic nam nie dołoży. Bo wyjściem z sytuacji nie jest kredyt. I co dziś wezmę kredyt, ale za rok będę musiał go spłacić. A czy ja wiem, że będę miła za rok. To jest przywiązywanie kamienia do głowy, żeby tego rolnika utopić – mówi Rysiek. I musi kończyć, bo robota na polu czeka.
Reklama.
Ryszard Toruńczak
My ( w gminie Sierakowice - red.) jesteśmy pokrzywdzeni z tego tytułu, że mamy słabe ziemie. I u nas we wsi mało który rolnik nie chodzi sobie dorobić, żeby jakoś wegetować. Na budowy chodzą, dachy robią.
Ryszard Toruńczak
rolnik i sołtys z Załkowa
Ale większość (rolników - red.) ma poniżej 30 procent strat. Przez to, że mają parę krówek, cielaków, to obniża całość. A są pokrzywdzeni. Musieli kupić drogą paszę, wiadomo, że ceny poszły w górę. A cena bydła spadła. Rolnicy muszą sprzedać, bo wiedzą, że tego nie wykarmią.