
– Pokażę pani moją szkołę. O tam, szkoła imienia marszałka Józefa Piłsudskiego – pospiesznie wskazuje palcem na wielki budynek, gdy taksówką przemykamy przez ulicę Czerniakowską. Po wojnie zbudowano tu nowe bloki, zasadzono nowe drzewa. Te stare rozjechały czołgi. Irena doskonale to pamięta, podobnie jak moment, kiedy do szkoły przyjechał król Jerzy z córkami. Elżbieta była od niej tylko o rok młodsza. Uczyła się przy Czerniakowskiej 128 do '39 . Później poszła szkoły handlowej. Ale co i rusz ją przenosili, najpierw na Zagórną, Plac Trzech Krzyży i na Zielną.
W warszawiakach rósł bunt i wkurzenie. Mieli dość niemieckiej okupacji. Nie chcieli patrzeć, jak na ich oczach bestialsko morduje się niewinnych ludzi. Nie chcieli bezradnie odwracać wzroku, ale wreszcie ruszyć. – Człowiek miał 16-17 lat, wychodził z domu i nie wiedział, czy wróci – tłumaczy pani Irena, kiedy pytam, dlaczego zdecydowała się walczyć w powstaniu.
Działanie
Wybuch powstania i wiadomość o tym, że już się zaczęło, to był jeden ze szczęśliwszych dni w życiu Ireny. – Nareszcie można było coś konkretnego zdziałać – mówi. Doskonale pamięta, że tego dnia ścigała się z kolegami. Biegali ulicą Chełmską. Wiedziała, że coś wisi w powietrzu, że coś się szykuje. – Dawało się zauważyć taką niecierpliwość, reorganizację – wspomina. Było upalnie, a młodzi mężczyźni nałożyli bryczesy, kurtki. Zresztą "po chodzie można było poznać, że są po przeszkoleniach". Wszyscy mieli zostać poinformowani o godzinie "W". – Ale do mnie to nie dotarło, więc przyłączyłam się do oddziału porucznika Gryfa. Nie 1 sierpnia, ale w międzyczasie komuś trzeba było pomóc – zaznacza.
Dopiero co zasadzony – z inicjatywy prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego – park Dreszera zmienił się wręcz w cmentarz powstańców, chowali tu też cywili. Hanna Sygietyńska w książce "Powrót do wspomnień" przypomina pochówek "Kuby" i "Mariana": "Koledzy nocą przenoszą ich ciała i 29 odbywa się ich pogrzeb w parku Dreszera. Uczestniczymy w nim. Niemiecki samolot zbliża się i pruje w nas, raczej po nas z broni pokładowej".
Tak stopniowo to wszystko narastało, coraz więcej ofiar było, ale na to się wszystko wtedy nie zwracało uwagi. Tylko iść, iść do przodu i nie dać się zaskoczyć. Dopóki tak mogliśmy, to tak robiliśmy.
Śmierć była wszędzie. Irena miała szczęście, że na jej rękach umarła tylko jedna osoba. – Jeden jedyny kolega został pochowany w metalowej trumnie. To był "Samson", Bolek Wiewióra. Przed pochówkiem umyłam mu twarz. Później byłam przy ekshumacji – przypomina sobie. Ale nie było trudno go rozpoznać, gorzej z kolegami, których chowali bez trumien. Starali się zapamiętywać, kto i gdzie leży. – To było straszne, ale nie żałuję ani jednego dnia, który poświęciłam ojczyźnie i dalej jestem gotowa to robić – wzrusza się. Te słowa powtarza jeszcze kilka razy.
Zmasowane uderzenie Niemców na Mokotów zaczęło się od silnego ostrzału 23 września. Cztery dni później i ta dzielnica skapitulowała. Jeszcze 27 września Niemcy rozstrzelali 119 powstańców, którzy umęczeni i osłabieni wychodzili z kanału przy ulicy Dworkowej 5. Pomyłkę przepłacili życiem.