– Nawet teraz co wieczór jestem uczestniczką powstania. Stoję wśród kolegów, koleżanek albo gdzieś się wybieram – opowiada Irena Paśnik, pseudonim "Irka". W jej obrazach wszyscy są jak żywi. 93-latka bez wahania poszłaby jeszcze raz walczyć o wolność. Chociaż z czasu Powstania Warszawskiego pozostał jej tylko jeden kolega. Na głos nie wymawia nazwiska "Hitler", mówi o nim "ten".
Niespodziewanie miotacz płomieni buchnął w piwnicę. W środku ukrywali się ludzie, cywile. Siedzieli skuleni. Część z nich zginęła od razu, ale część się wygramoliła. Byli bardzo poparzeni. Jakaś matka w białym fartuchu wyniosła dziecko, całe zwęglone. Tak bardzo ten biały fartuch kontrastował z szarym maleństwem. – Ono było niedopieczone. Nawet nie płakało, tylko miauczało jak kocie – mówi Irena Paśnik, jej głos staje się mniej wyraźny. Jako sanitariusza i łączniczka w Powstaniu Warszawskim napatrzyła się na krzywdę i cierpienie. Widziała śmierć i okrucieństwo.
Dziś "Irka" jest tak samo wrażliwa na ludzką krzywdę. I nadal nie może przeboleć, że polski rząd nie pomógł osobom niepełnosprawnym protestującym wiosną w Sejmie. – Dziś też jest wiele nieszczęść. Ale co zrobić – nie mamy na to wpływu. A ci którzy mają – myślą o sobie – delikatnie przemyca aluzję. I na mnie zrzuca odpowiedzialność: – Przepraszam, że tak wtrącam. Niech pani zdecyduje, czy o tym pisać. Irena ma 93-lata, ale wygląda na dziesięć lat młodziej. Jest wypoczęta, właśnie wróciła z sanatorium w Ciechocinku. Kawałami sypie, jak z rękawa. Usta wymalowała różową pomadką ("W końcu jestem kobietą"), na szyję włożyła perły. Jest elegancka i bardzo uprzejma.
W dniu wybuchu powstania miała niespełna 19 lat, choć zdaje jej się, że o dwa lata mniej. Poszła bez zastanowienia, już wcześniej działała w konspiracji. Była sanitariuszką i łączniczką na Mokotowie (Pułk "Baszta", kompania "Krawiec"). Dziś chodzi tymi samymi ulicami. Mieszka w dzielnicy, której broniła. Kilka dni przed 74. rocznicą wybuchu Powstania Warszawskiego wywiesiła na balkonie biało-czerwoną flagę. To dla niej bardzo ważny dzień.
– Czy mi się śni powstanie? – powtarza moje pytanie, jakby dawała sobie czas na zastanowienie. Ale za moment pewnie odpowiada: – Ja co wieczór jestem uczestniczką powstania. Stoję wśród kolegów, koleżanek albo gdzieś się wybieram – mówi. Każdy dzień 63-dniowej walki o wolność jest w stanie odtworzyć z najdrobniejszymi szczegółami. Pamięta, że Warszawa pachniała wtedy odchodami, prochem i tynkiem. Kolegów z tamtych lat widzi, jak żywych, choć żyje tylko jeden z nich.
– To był najpiękniejszy czas. Niczego nie żałuję. Raz jeszcze bym poszła – wyrzuca z siebie jednym tchem. Ta walka dla młodziutkiej kobiety była tak ogromnym stresem, że przestała miesiączkować, a w ciąży nie była. Wszystko się unormowało w październiku. Ale wtedy miała rozdarte serce. Nie przypuszczała, że ich młodzieńczy zryw się nie powiedzie.
Wściekłość i bezradność
– Pokażę pani moją szkołę. O tam, szkoła imienia marszałka Józefa Piłsudskiego – pospiesznie wskazuje palcem na wielki budynek, gdy taksówką przemykamy przez ulicę Czerniakowską. Po wojnie zbudowano tu nowe bloki, zasadzono nowe drzewa. Te stare rozjechały czołgi. Irena doskonale to pamięta, podobnie jak moment, kiedy do szkoły przyjechał król Jerzy z córkami. Elżbieta była od niej tylko o rok młodsza. Uczyła się przy Czerniakowskiej 128 do '39 . Później poszła szkoły handlowej. Ale co i rusz ją przenosili, najpierw na Zagórną, Plac Trzech Krzyży i na Zielną.
– Wreszcie nas "wykopali" i tak się skończyła moja kariera naukowa. Sami musieliśmy się kształcić życiowo, żeby nas nie złapali – dodaje. Musiała zacząć pracę, żeby ochronić się przed wyjazdem do Niemiec. Najpierw w sklepie, później w fabryce.
Już wtedy Irena nie lubiła oglądać się na innych, chciała działać, chciała coś zmienić, chciała wolności. Do konspiracji wstąpiła w listopadzie '42. Miała wtedy ochotę krzyczeć z radości, ale widziała, że musi siedzieć cicho. Wybrała sobie pseudonim "Miła". Skończyła kurs sanitarny. I czekała tylko na wezwanie. Miała pojawiać się tam, gdzie ktoś będzie potrzebował jej pomocy. Ale z drugiej strony nie umiała tak bezczynnie siedzieć. W ogóle się nie zastanawiała, gdy koleżanka zaproponowała, żeby pod wskazane adresy doręczała prasę. O tym, gdzie ma iść, zawsze dowiadywała się w ostatniej chwili. Ale miała szczęście: docierała na czas i przeważnie nikt nie stawał na jej drodze.
– Szłam tam, dokąd miałam, zostawiałam, brałam i dalej w drogę. Zawsze ktoś nade mną czuwał, nie opatrzność Boska, ale ludzka – uważa. Miała towarzystwo: dołączył do nich 12-latek, jego rodzice zginęli w getcie i nie miał co ze sobą zrobić. – Razem z nim chodziłam. Było mi raźniej. Ciemno robiło się wcześnie, miałam jakieś wsparcie.
Czy się nie bała? – Podobno tylko wariat się nie boi – odpowiada. Zawsze się denerwowała i zamartwiała, czy nikt nie zajrzy do jej torby. Raz miała dowieźć korespondencję na ulicę Przechodnią. Wygonili wszystkich z tramwaju. Nogi miała jak z waty. Podszedł do niej żandarm i chciał zobaczyć jej kenkartę. Modliła się tylko, żeby nie chciał też zajrzeć do torby. Udało się. Do dziś pani Irena uważa, że z litości ("Wyglądałam jak siedem nieszczęść, byłam bardzo chuda") krzyknął do motorniczego: "Odjazd". Odetchnęła z ulgą. Potem dojechali na pętlę przy Placu Żelaznej Bramy. Motorniczy rzucił, że na twarzy jest zielona, odbiła piłeczkę, mówiąc, że on jest "bardziej żółty". Oboje mieli śmierć przed oczami.
W warszawiakach rósł bunt i wkurzenie. Mieli dość niemieckiej okupacji. Nie chcieli patrzeć, jak na ich oczach bestialsko morduje się niewinnych ludzi. Nie chcieli bezradnie odwracać wzroku, ale wreszcie ruszyć. – Człowiek miał 16-17 lat, wychodził z domu i nie wiedział, czy wróci – tłumaczy pani Irena, kiedy pytam, dlaczego zdecydowała się walczyć w powstaniu.
– Wszystko nas mobilizowało. Kino? Nie chodziłam, bo ukazywały się napisy: "Same świnie siedzą w kinie", prasa – "'Nowy Kurier Warszawski' zamykany na zatrzaski, kto go kupi, ten jest głupi". Trzeba było coś zorganizować. Narastała w nas wściekłość, nienawiść i bezradność. Chociaż kamieniami, chociaż butelką z benzyną… – mówi z zawziętością. – Za dużo widzieliśmy, żeby to powstanie nie wybuchło. Mieliśmy to i w sercach, i w myślach. Jak to wszystko bezkarnie... – urywa.
Działanie
Wybuch powstania i wiadomość o tym, że już się zaczęło, to był jeden ze szczęśliwszych dni w życiu Ireny. – Nareszcie można było coś konkretnego zdziałać – mówi. Doskonale pamięta, że tego dnia ścigała się z kolegami. Biegali ulicą Chełmską. Wiedziała, że coś wisi w powietrzu, że coś się szykuje. – Dawało się zauważyć taką niecierpliwość, reorganizację – wspomina. Było upalnie, a młodzi mężczyźni nałożyli bryczesy, kurtki. Zresztą "po chodzie można było poznać, że są po przeszkoleniach". Wszyscy mieli zostać poinformowani o godzinie "W". – Ale do mnie to nie dotarło, więc przyłączyłam się do oddziału porucznika Gryfa. Nie 1 sierpnia, ale w międzyczasie komuś trzeba było pomóc – zaznacza.
Na początku sierpnia '44 wyszła z domu tak, jak stała. Nie zabrała ze sobą niczego, nawet bielizny na zmianę. Miała przecież zaraz wrócić. Młodzi powstańcy nie myśleli, że będą ginąć, nie sądzili też, że ich walka przeciągnie się do 63 dni. Po trzech dniach mieli znów oddychać pełną piersią w wolnej ojczyźnie. Mamie opowiadała różne brednie. Nie przyznała, dokąd idzie. W końcu jej powiedziała, że musi dołączyć do kolegów i koleżanek. Wpadała jeszcze później do domu po jakieś rzeczy. Ale szybko się to skończyło. Podczas jednej z takich wizyt, samolot zrzucił na budynek dwie bomby. Jedna ich zasypała. – Ale natychmiast zrzucił drugą, więc jej podmuch częściowo odsypał gróz. Wyszliśmy bez szwanku przez maleńkie piwniczne okna – do dziś pamięta duszący wręcz zapach tynku.
Z powierzchni ziemi zmieciono jej dom, więc zabrała mamę ze sobą. Dowództwo mieściło się wtedy przy Chełmskiej, róg Iwickiej. – Mama nam gotowała, dopóki było co – opowiada. I od razu przypomina sobie smak rosołu. Zrobili go z kilku składników: kaszy, włoszczyzny i końskich płuc. Najpierw udało im się zdobyć koszary, które przed wojną należały do policji konnej. Podczas okupacji Niemcy mieli tam magazyny, a w nich duże zapasy kaszy jęczmiennej.
– Zabrali tę kaszę i rozdali ludziom, jeden worek przynieśli też nam – przypomina sobie pani Irena. W międzyczasie komuś padł koń. – Długo myliśmy końskie płuca, dodaliśmy dużo włoszczyzny i kaszy, w której było chyba więcej robaków niż ziarnek. Bardzo dobry był ten rosół – rozpływa się. Ale nie zdążyli go zjeść do końca, bo niespodziewanie przyszedł rozkaz: "Niemcy nacierają, przejść na Dolny Mokotów". To było już na początku września.
Okrucieństwo
Dopiero co zasadzony – z inicjatywy prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego – park Dreszera zmienił się wręcz w cmentarz powstańców, chowali tu też cywili. Hanna Sygietyńska w książce "Powrót do wspomnień" przypomina pochówek "Kuby" i "Mariana": "Koledzy nocą przenoszą ich ciała i 29 odbywa się ich pogrzeb w parku Dreszera. Uczestniczymy w nim. Niemiecki samolot zbliża się i pruje w nas, raczej po nas z broni pokładowej".
Z każdym dniem nalotów było coraz więcej. Rozstrzeliwano wziętych do niewoli powstańców, rannych dobijano, niektórych chowano żywcem. Palono domy i ludzi, którzy się w nich schronili. Nie było świętości i wyjątków. Przy Dworkowej 5 zabito grupę kilkuletnich dzieci, najstarsze z nich miało 10 lat. Niemcy byli coraz bardziej żądni krwi, chcieli – zgodnie z rozkazem Hitlera – zrównać Warszawę z ziemią i wymordować wszystkich jej mieszkańców. To miała być przestroga dla całej Europy.
Powstańcy byli wycieńczeni, choć wciąż pełni zapału do walki o wolną ojczyznę. – Nas nikt nie zmuszał, żebyśmy walczyli, myśmy chcieli za wszelką cenę wygrać. Już później zdawaliśmy sobie sprawę, że to najpewniej jest przegrane, ale żeśmy nie zrezygnowali – mówi. Walczyli do końca, choć było coraz trudniej. Ludność nie reagowała na ich widok z taką owacją, jak jeszcze w sierpniu. – Brak wody, podróże kanałami z dziećmi coraz bardziej dawały się wszystkim we znaki – podkreśla.
Wzrastała liczba ofiar. Strzelano na oślep, mordowano, wybijano. – Najgorsze były krowy, szafy – takie je nazywaliśmy (wyrzutnie rakietowe, "miotacze ognia" – red.). One dawały straszliwy huk – zapamiętała pani Irena.
Śmierć była wszędzie. Irena miała szczęście, że na jej rękach umarła tylko jedna osoba. – Jeden jedyny kolega został pochowany w metalowej trumnie. To był "Samson", Bolek Wiewióra. Przed pochówkiem umyłam mu twarz. Później byłam przy ekshumacji – przypomina sobie. Ale nie było trudno go rozpoznać, gorzej z kolegami, których chowali bez trumien. Starali się zapamiętywać, kto i gdzie leży. – To było straszne, ale nie żałuję ani jednego dnia, który poświęciłam ojczyźnie i dalej jestem gotowa to robić – wzrusza się. Te słowa powtarza jeszcze kilka razy.
"My wygraliśmy"
Zmasowane uderzenie Niemców na Mokotów zaczęło się od silnego ostrzału 23 września. Cztery dni później i ta dzielnica skapitulowała. Jeszcze 27 września Niemcy rozstrzelali 119 powstańców, którzy umęczeni i osłabieni wychodzili z kanału przy ulicy Dworkowej 5. Pomyłkę przepłacili życiem.
Po kapitulacji powstańcy płakali. Ludność cywilna trafia do obozu w Pruszkowie. – To był najtrudniejszy moment Powstania Warszawskiego. Ale my wygraliśmy. Nie żałuję niczego, tylko ludzi, którzy nie doczekali tych dni. Żałuję, że nie mogą się cieszyć. Odeszli mając 18-19 lat. Wspaniali chłopcy, do dzisiaj ich widzę. "Wróbla", "Wrońskiego". Jak żywych widzę "Kłosa", "Zająca" i wielu innych. To bardzo utkwiło w pamięci, pomimo że nie mam zdjęć – opowiada pani Irena.
Irena pamięta też jedność, przyjaźń i troskę. – To taka jedność, wprost niesamowita w innych warunkach – mówi. Nie o miłości i romanse jej chodzi. Na to nie było czasu. Chociaż nigdy nie spali pojedynczo. Jeden tulił się do drugiego, żeby było cieplej. – Ale jak ktoś się za bardzo tulił, to lądował pod ścianą, a tam było chłodniej. I wtedy mu ochota przechodziła – śmieje się "Irka".
I powtarza słowa piosenki: "Nie warto było z losem się droczyć. Kłamały usta, kłamały oczy". – Nieprawda, warto było. I oczy nie kłamały, i usta nie kłamały, to była prawdziwa, bezinteresowna miłość. Koleżeńska miłość. I jedno, i drugie bez wahania nadstawiłoby głowę za drugiego. Dlatego też to wszystko zostało i w głowie, i w sercu – przekonuje.
Opuściła Warszawę z rannymi. Jeszcze na odchodne widziała jak to miasto płonie. – Do ostatniego momentu niszczyli wszystko. Celowe to było – zgodnie z rozkazem tego … (Hitlera – red.). Nie mam na niego określenia. To było potworne i systematyczne niszczenie wszystkiego, co polskie, co Polskę przypomina – mówi.
Poszła z tymi, których wyprowadziła. Ale później ich rozdzielili. Dowędrowała przez Wyścigi do Włoch. Tam razem z mamą zatrzymała się u ciotki. Kiedy później wróciła do Warszawy zobaczyła zupełnie inne, zrujnowane miasto. Poznała męża, z którym żyła przez 72 lata, urodziła syna. I była bardzo szczęśliwa. Ale dwa lata temu pochowała męża. Chodzi na jego grób i odwiedza tablice upamiętniające kolegów z powstania. Nie wszyscy mają przecież groby.
Irena uważa, że teraz Warszawa jest dużo ładniejsza niż przed wojną. Chociaż z sentymentem wspomina obrazki z tamtego czasu. Z łatwością opowiada mi o tym, jak wyglądała ta stara Warszawa, co znajdowało się w konkretnym miejscu. – Teraz ulice są szersze i w ogóle to miasto jest piękniejsze – mówi.
Ale nie podoba jej się tu wszystko, zwłaszcza to, co dzieje się w budynku przy Wiejskiej. Nie może patrzeć na przykład na zachowanie parlamentarzystów nieczułych na niepełnosprawne dzieci. – No i to: "zasłużyliśmy na te nagrody pani Beaty". Myśmy nigdy nie mówili o zasługach, tylko o wolności i sprawiedliwości, to było droższe niż nasze życie. Dlaczego teraz tak nie jest? Najważniejsze jest koryto, pan prezydent nie pomylił się mówiąc, że Polska jest "dojna", tylko nie wszyscy ją doją, najmniej ci, którzy na to zasłużyli.
Tak stopniowo to wszystko narastało, coraz więcej ofiar było, ale na to się wszystko wtedy nie zwracało uwagi. Tylko iść, iść do przodu i nie dać się zaskoczyć. Dopóki tak mogliśmy, to tak robiliśmy.