W sieci krąży sporo komentarzy o tragicznym wypadku na Słowacji. Wiele z nich nie pozostawia suchej nitki na polskiej drogówce, która - zdaniem ich autorów - jest współwinna tragedii. Dlaczego? Bo Polacy byli już wcześniej karani za prędkość. To błędne przekonanie. W tym przypadku policja zrobiła swoje – łapała i karała wszystkich trzech kierowców. Winny jest raczej system, który kuleje w starciu z piratami drogowymi. Dlaczego? Już wyjaśniam.
– Byli wielokrotnie karani za przekraczanie prędkości. Jak widać, niczego ich to nie nauczyło – powiedział podczas konferencji prasowej inspektor Mariusz Ciarka, rzecznik Komendanta Głównego Policji. Tym samym potwierdził, że niebezpieczna prędkość i brawurowa jazda w wykonaniu trzech Polaków, którzy brali udział w tragicznym wypadku na Słowacji, nie była obca ani im, ani polskiej policji.
Oczywiście po tych słowach na drogówkę wylała się fala hejtu. Internauci wypisywali, że służby w Polsce są nieskuteczne w walce z "agresorami" na drodze, że policja jest niewidoczna, a jej działania opierają się tylko na realizowaniu statystyk. Niektórzy uznali tę formację współwinną zdarzenia, w którym zginął 57-letni Słowak. Wiele opinii zebrało Radio Gdańsk.
"Zbyt mało jest policji na drogach, stąd problem. Szczególnie w Polsce. Ostatnią kontrolę miałem 10 lat temu, dokładnie pamiętam, a robię 60 tys km rocznie. Młodzi nie chcą iść do policji z uwagi na niskie zarobki".
"Policji na drogach praktycznie nie ma, jeżdżę dosyć dużo i ostatnią rutynową kontrolę miałem jakieś 4 lata temu, a ostatni mandat 2 lata temu. A dopóki nie będzie przypadku samochodu, którym porusza się pijany kierowca lub który nie ma uprawnień, nigdy nie zniknie problem potencjalnych zabójców – pisze Karol"
"Jeżdżę motocyklem po bocznych drogach na Kaszubach i przez to, co tam się dzieje, to strach do zakrętu się zbliżać. A policja co? Policja po Kartuzach dwoma radiowozami szuka piratów".
"Wystarczy przejechać się naszą obwodnicą (Trójmiasta – red.) i autostradą do Lodzi, żeby spotkać co najmniej kilkudziesięciu wariatów drogowych, mających przepisy za nic. Za to ujrzenie tam policji w akcji graniczy wręcz z cudem – zaznacza Andrzej".
Łatwo jest ferować wyroki...
Tezę na temat współwiny polskiej drogówki w wypadku z udziałem Polaków na Słowacji postawił też Łukasz Warzecha, publicysta Wirtualnej Polski. Z częścią jego argumentacji nie sposób się nie zgodzić. Jest jednak jedno zasadnicze "ale" i tu zaczyna się moja polemika.
To nie policja jest współwinna w tym zdarzeniu. Już nawet w wypowiedzi inspektora Ciarki widać, że funkcjonariusze stanęli na wysokości zadania i wykazali się skutecznością – łapiąc i karząc wszystkich trzech kierowców. W tym przypadku za przekraczanie prędkości.
Owszem, prędkość to nie jedyny powód wypadków na drogach, a często wystawiane z tego powodu mandaty i zatrzymywane prawa jazdy, są naciągane. Nie mniej jednak bazując nawet na statystykach policyjnych za 2017 rok – prędkość była drugą z kolei przyczyną wypadków – w przeszło 6000 przypadkach. To sporo.
Ale w wypadku na Słowacji mamy do czynienia nie tylko z prędkością, ale jak słusznie zauważył redaktor, z agresją na drodze. I widać ją na filmiku z tego zdarzenia. Jest wyprzedzanie na drodze z linią ciągłą, pod górę i na "trzeciego".
Nie mamy taki sił, ani środków
Niestety policja w przypadku takiego zachowania na drodze jest na przegranej pozycji. I nie chodzi tylko o niedobory kadrowe, czy braki sprzętowe, ale także o luki w prawie i niewydolny system kar.
– Generalnie działamy na tyle, na ile mamy sił i środków – mówi nam anonimowo policjant. – Prawdą jest, że polska policja pod względem środków nie jest dostatecznie doposażona. Prawdą jest również, że policjanci nie dysponują takimi samochodami, które są w stanie odpowiednio szybko reagować na tego typu wykroczenia. Białystok ma jedynie w miarę sprawnego do tych spraw mitshubishi lancera.
– Jeżeli rozmawiamy o autach, których moc sięga 500 – 600 koni, a dysponujemy pojazdami, które mają zaledwie 220 – 250, to trudno jest dogonić kogokolwiek i zadziałać skutecznie – dodaje funkcjonariusz.
Policja przypadki brawury na drodze kwalifikuje jako powodowanie zagrożenia w ruchu drogowym (Art. 86 kodeksu wykroczeń). Więc jeśli złapie szalejącego na drodze kierowcę, może mu zabrać prawo jazdy i skierować wniosek do sądu o uprawomocnienie tej decyzji i wyznaczenie wymiaru kary.
– Przykładem takiego niebezpiecznego zachowania na drodze może być np. kręcenie bączka albo jazda agresywna w miejscu, gdzie są ludzie. Wtedy mamy powód, żeby takiego kierowcę zatrzymać, zabrać mu prawo jazdy i skierować wniosek do sądu – tłumaczy nam policjant.
Niewydolny system
Ale fakt, że policja zatrzyma lub zabierze "prawko" piratowi drogowemu i ogłosi to w mediach, nie znaczy, że sprawa jest już skończona. Sędzia wraz z wnioskiem służb dostaje materiał dowodowy, czyli całą kartotekę przewinień kierowcy. Następnie ma 7 dni, żeby zdecydować czy przychylić się do decyzji policji, czy też nie. Jak dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, zatrzymane prawa jazdy czasami nawet po kilku dniach po prostu wracają do kierowców.
– My jesteśmy tylko ludźmi pierwszego kontaktu: rozmawiamy z poszkodowanymi, zatrzymujemy za przewinienia, rozliczamy i obsługujemy zdarzenia. Ale dalsze działania leżą w kompetencjach starostów, prokuratorów i sądów. W związku z zatrzymywanymi uprawnieniami możemy jedynie prosić, w tym przypadku sądy, ale decyzja nie należy do nas – opisuje rozmówca.
Jak wspomnieliśmy, w praktyce to nie zawsze działa. A nawet jeśli sąd nie odda dokumentów kierowcy, to maksymalny zakaz prowadzenia pojazdów, jaki może mu zasądzić, wynosi trzy lata. Po tym okresie kierowca odbywa kurs i może znowu dostać prawo jazdy. Nie mówiąc już o innych kruczkach prawnych, które dotyczą odebrania prawa jazdy za przekroczenie limitu punktów karnych, czy zatrzymania dokumentów za przekroczenie prędkości w terenie zabudowanym.
W obu tych przypadkach ustawodawca stworzył pewne udogodnienia i ulgi, dzięki którym kierowca może odzyskać zatrzymany dokument. W przypadku przekroczenia 24 punktów karnych nie straci uprawnień do prowadzenia pojazdów, ale zostanie skierowany na kurs reedukacyjny. 500 złotych, cztery dni i po kłopocie. Nawet jak w ciągu 5 lat ponownie przekroczy te 24 punkty, to starosta może mu cofnąć uprawnienia, ale nie może mu nic zakazywać. Kolejny kurs na prawo jazdy i załatwione.
A jeśli chodzi o zatrzymanie prawa jazdy za przekroczenie prędkości w terenie zabudowanym powyżej 50 km/h, to tutaj też jest pewna luka prawna. Otóż przy takim wykroczeniu zatrzymywane jest nam prawo jazdy na trzy miesiące. Jeśli kierowca bez uprawnień wciąż prowadzi pojazdy i zostanie na tym przyłapany, okres zatrzymania dokumentu wydłuża się do 6 miesięcy. Kolejne ujawnienie jazdy bez "prawka" kończy się odebraniem uprawnień. By je odzyskać, trzeba przejść kurs i zdać egzaminu. Jeśli ktoś orientuje się w tych sprawach, to wie, że wszystkie formalności i egzamin można załatwić... w mniej niż trzy miesiące.
Dają mandat, zabierają prawo jazdy, a to i tak nic nie daje
Problem z brakiem odpowiednich przepisów i ostrzejszych kar pokazał wypadek, do którego doszło pod koniec marca tego roku w Olsztynie. Młoda kobieta przechodząc po pasach na skrzyżowaniu ulic Synów Pułku i Orłowicza w Olsztynie została śmiertelnie potrącona przez 37-letniego kierowcę mercedesa. Tragiczne zdarzenie miało jeszcze jeden aspekt, ponieważ jak ustaliła "Gazeta Wyborcza" mężczyzna ten był karany wcześniej przez policję 31 razy!
Już rok po zdaniu prawka zatrzymano go pięć razy za niezapinanie pasów. Potem dwa razy za przekroczenie prędkości. W 2007 roku stracił prawo jazdy po raz pierwszy. Rok później musiał zdawać egzamin. Niczego go to nie nauczyło. Rok 2008 to pięć kolejnych wykroczeń na koncie – znów za szybka jazda, bez pasów i kolizja drogowa na koncie. W 2009 roku mężczyzna drugi raz stracił prawo jazdy. Mimo to jeździł dalej i powodował kolejne wykroczenia. Aż doszło do tragedii...
– Ile razy można kogoś karać i zatrzymywać prawo jazdy? Oczywiście, że w takich sytuacjach, w przypadkach rażących wykroczeń i tego piractwa drogowego, powinno być takie prawo, które zakazywałoby prowadzenia samochodu dożywotnio. Ale tak nie jest, a niemal każdy przepis można obejść na 1000 różnych sposobów – mówi rozgoryczony policjant.
Jedynie wobec kierowców jeżdżących pod wpływem i tych, którzy spowodowali wypadek, są ostrzejsze przepisy. Tam mamy do czynienia z karami więzienia i dożywotnimi zakazami prowadzenia pojazdów mechanicznych. Ale i to nie gwarantuje, że takie osoby nie wsiądą ponownie za kółko i nie spowodują kolejnego nieszczęścia. W przypadku piratów drogowych jest jeszcze gorzej.
Nie ma takich przepisów!
– W kodeksie nie ma pojęcia "agresywny kierowca", czy "pirat drogowy". Dlatego często policjanci muszą ich zachowanie na drodze podpinać pod powodowanie niebezpieczeństwa w ruchu drogowym. To nasz taki worek, w który próbujemy wcisnąć wszystko, w tym tych piratów drogowych. Innych przepisów nie mamy, a być powinny, bo nie ma dla nich żadnej specjalnej kary – stwierdza nasz rozmówca.
Co ciekawe, machina prawna wobec piratów drogowych działa dopiero wtedy, kiedy sprawa stanie się medialna. Tak było z "Frogiem", który cztery lata temu urządzał sobie rajdy ulicami Warszawy. Za swoje przewinienia dorobił się dożywotniego zakazu prowadzenia pojazdów. Ale ilu takich "Frogów" jest w Polsce, którzy nie są medialni, a powodują zagrożenie? To wiedzą niestety tylko kierowcy.
Ich obecność można zgłaszać policji za pośrednictwem specjalnych adresów mailowych dedykowanych akcji "Stop agresji drogowej". Tam kierowcy mogą wysyłać nagrania ze swoich wideorejestratorów, które nagrały pirata. Równolegle działa też strona akcji "Stop drogowym wariatom", gdzie także można zgłosić agresywnego kierowcę. Ale "czynnik obywatelski" również bywa wadliwy.
– Policja też dostaje takie zgłoszenia. Kierowcy dzwonią z trasy, że po drodze z miasta "A" do miasta "B" jedzie samochód, który agresywnie wyprzedza i nie zachowuje się bezpiecznie. Wysyłamy tam oczywiście patrol, ale jak taki pirat go widzi, to jedzie grzecznie, a zgłaszający nie chce zeznawać, więc tracimy też świadka i koło się zamyka – przyznaje policjant.
A gdyby system zadział?
Zapewne gdyby policja miała przepisy, które pozwalałyby na dotkliwsze karanie za brawurową jazdę, to do wypadku na Słowacji by nie doszło. Polak, który jechał autem do testów, nie mając prawa jazdy, nie miałby takiej możliwości, żeby dostać samochód od dealera. Ale skoro ci kierowcy karani byli wcześniej za prędkość, to widocznie ich przewinienia nie podlegały pod "niebezpieczne sytuacje na drodze" i nie wymagały zatrzymania im uprawnień.