
Dokręcanie spin-offów stało się w ostatnich latach naturalną koleją rzeczy cyklu życia popularnych seriali. Na palcach jednej ręki można jednak policzyć produkcje, które nie okazały się jedynie skokiem na kasę, a przynajmniej w połowie dorównują oryginałowi. Twórcy serialu "Better Call Saul" posunęli się o krok dalej i zaskoczyli nawet zatwardziałych fanatyków "Breaking Bad".
Pierwszy sezon "Better Call Saul" przypadł do gustu krytykom, ale mnie osobiście nie zachwycał. Co prawda serducho radowało się, kiedy na ekranie pojawiali się znani bohaterowie, a twórcy co chwile mrugali okiem do widza i nawiązywali do późniejszych wydarzeń, ale obniżony ciężar akcji w stosunku do "Breaking Bad" przyprawiał raczej o ziewnięcia, niż ciarki na całym ciele. Chciałem mięsistej fabuły, a nie komediowego "Suits".
"Better Call Saul" to serial o upadku człowieka. W początkowych epizodach współczuliśmy głównemu bohaterowi. Jeszcze jako Jimmy McGill był ambitnym, wielkim pechowcem. Wspinał się po szczeblach kariery, by za chwile spaść z bardzo wysoka – nie na cztery litery, ale na cztery łapy. Sympatyczny prawnik przez cały czas miał pod górkę, ale wykorzystując swoją charyzmę i inteligencję zawsze sobie jakoś radził.
Siłą zarówno "Breaking Bad", jak i "Better Call Saul" są właśnie bohaterowie. Oba udowadniają, że nie tylko wyśmienite historie składają się na dobry serial.
