– Stałem prawie godzinę w kolejce – opowiada naTemat Maciej Tomaszewski, Polak, który od 9 lat mieszka w Belgii i podczas weekendu brał udział w wyborach lokalnych w tym kraju. Sam startował jako kandydat Zielonych w Brukseli, a w następny weekend przyjeżdża do Polski, by głosować w polskich wyborach. Czym różnią się wybory w obu krajach? Przede wszystkim tym, co wielu Polaków powinno mocno wbić sobie do głowy – poczuciem obowiązku, którego u nas nie ma.
Nigdy w wyborach samorządowych w wolnej Polsce nie udało się przekroczyć frekwencji 47 procent. Za każdym razem trzeba tłumaczyć Polakom, jakie to ważne i jak wiele od nich zależy, a i tak słychać zewsząd: "Co to zmieni?".
Jednak najbliższe wybory mogą okazać się ważniejsze od wszystkich innych. Dlatego każdego dnia nasilają się apele o uczestnictwo. "Jeśli się zmobilizujemy, to oni przegrają. Apeluję: idźmy na wybory!" – wzywa na Twitterze Dariusz Rosati. "Błagam was, idźcie na wybory. Demokracji nie dajmy sobie odebrać" – to Jerzy Owsiak sprzed kilku dni. "Macie wpływ na zmiany, idźcie na wybory!" – apelują internauci.
Frekwencja w parlamentarnych blisko 89 procent
I aż przykro, że coś, do czego trzeba nakłaniać Polaków, w niektórych krajach jest tak oczywiste jak słońce. Jak w Belgii, gdzie wybory regionalne odbyły się w czasie minionego weekendu. Obowiązkowe dla wszystkich, co sprawdza się i przy wyborach lokalnych, i parlamentarnych. W przypadku tych drugich, w 2014 roku, frekwencja wyniosła ponad 89 procent. W Polsce to nawet nie do wyobrażenia.
"Wypełniłem swój obywatelski obowiązek" – z dumą odnotowują teraz Belgowie w mediach społecznościowych. "Jestem dumna, że oddałam głos", "Ponieważ demokracja jest najlepszym systemem i nie chcę, by inni decydowali za mnie beze mnie" – piszą.
W internecie można trafić na zdjęcia tłumów przez lokalami wyborczymi, niektórzy piszą o kolejkach. Głosowanie pierwszy raz było elektroniczne, w niektórych miejscach były problemy. W każdym razie Belgowie tłumnie ruszyli do urn.
– Sam stałem w kolejce prawie godzinę – opowiada naTemat Maciej Tomaszewski, Polak, kandydat Zielonych w Brukseli. Jego partia odniosła w tych wyborach świetny wynik, podobnie jak Zieloni w niemieckiej Bawarii.
"Chcesz mieć prawo do narzekania?"
– Większość Belgów uważa, że obowiązkowe głosowanie to bardzo dobre podejście, bo w ten sposób każdy wyraża swoje zdanie. Nie ma możliwości, aby ktoś, kto nie głosował, narzekał np. na rząd. Chcesz mieć prawo do narzekania? To ok, ale tylko, jeśli zagłosujesz – tłumaczy Tomaszewski. Dodaje, że zainteresowanie lokalną polityką w Belgii w ogóle jest bardzo duże.
I nie słychać, by ktoś narzekał na obowiązek. On, z upoważnieniem w ręce, głosował za kolegę. – Szybko minął czas w kolejce. Rozmawiałem z bardzo miłą starszą Panią w wieku 80 lat. Opowiadała mi, jak to... Belgowie musieli się dostosować do obcokrajowców. Nauczyć się o obcych kulturach i obyczajach – mówi nasz rozmówca
Pierwszy raz w historii w wyborach regionalnych w Belgii udział wzięło np. aż czterech Egipcjan.
Ciągle trzeba namawiać
Przypomnijmy jak z frekwencją było dotąd w Polsce. W 1990 roku frekwencja w wyborach samorządowych wyniosła ledwo 42, 27 procent, ale cztery lata później już tyko 34 procent. W 1998 i 20012 roku wynosiła około 45 proc. W ostatnich latach sytuacja wyglądała następująco:
• 2006 – 45,99 (II tura – 39,69 proc).
• 2010 – 47,32 proc. ( II tura – 35,31 proc. )
• 2014 – 47,40 proc. (II tura 39,97 proc. )
I ciągle trzeba Polaków namawiać, by poszli do urn.
"W praktyce kary nie są nakładane"
Belgia wprowadziła obowiązek głosowania w wyborach jako pierwszy kraj na świecie: w 1893 roku dla mężczyzn i w 1948 roku dla kobiet. Potem to samo zrobiła m.in. Argentyna (1912) i Australia ( 1924), dziś w sumie podobne prawo wyborcze funkcjonuje w 24 krajach, co oczywiście ma swoich zwolenników i przeciwników.
Zgodnie z prawem wyborczym Belgii za brak udziału w wyborach można zapłacić karę w wysokości 5 –10 euro (za pierwszy raz) lub 10-25 euro (za kolejny). Osoba, która nie głosowała cztery razy w ciągu 15 lat może stracić prawa wyborcze na 10 lat i w tym czasie nie może ubiegać się o pracę w służbie cywilnej.
– Teoretycznie są kary. W praktyce nie są nakładane od lat. Albo w bardzo skrajnych przypadkach – mówi nasz rozmówca. I, jak widać choćby po frekwencji w wyborach parlamentarnych, nie ma to raczej wpływu na poczucie obywatelskiego obowiązku.
Co zaskoczyło go w Belgii
Tomaszewski mieszka w Belgii od 9 lat. Zdobył ponad 300 głosów i uważa, że to dobry wynik jak na nowicjusza.
Rozmawiamy o tym, czym jeszcze wybory lokalne w Belgii różnią się od tych w Polsce. Jak wyglądała kampania? Czy z każdej strony Belgów bombardują plakaty wyborcze jak u nas w każdym mieście?
– W Brukseli jest bardzo szczegółowa regulacja dotycząca wywieszania plakatów. Wolno je wywieszać tylko od środka okna, tak, aby plakat nie upadł po deszczu i nie brudził chodnika – opowiada.
Plakaty na słupach, ogrodzeniach, gdziekolwiek? – Nie, nie, nie – reaguje. – Miasto zapewnia bardzo ograniczoną ilość drewnianych, stojących paneli, na których partie maja prawo wieszać swoje plakaty.
Zaskoczyło go jeszcze to, że belgijscy wyborcy są bardzo wymagający i zadają bardzo dużo pytań: – Mogą zmienić zdanie dosłownie w chwili głosowania. Paradoksalnie jest to motywujące. Bo nie ma tu jak w Polsce, że jest "twardy elektorat". W Polsce przydałoby się więcej słuchać wyborców. To wyborcy wiedzą najlepiej, co należy zrobić. Zadaniem polityka jest sprawdzenie, czy są na to środki, czy z niczym nie koliduje.
W najbliższy weekend przylatuje na jeden dzień do Polski. Specjalnie na wybory samorządowe.