Kaletnik, magiel, zegarmistrz. Małe, lokalne usługi. Od zawsze na wyciągnięcie ręki, poukrywane w bramach i pod starymi szyldami. Dziś powoli odchodzą w niepamięć. Do dobrego szewca trzeba czasem jechać pół miasta, spotkanie introligatora graniczy z cudem, a repasacji pończoch po prostu nie da się już zrobić. Jak zagrożone gatunki znikają na naszych oczach. Jeszcze chwila i nikt nie rozróżni pralni od magla, a kaletnika od rymarza. Śpieszmy się je ratować.
Z dzieciństwa dobrze pamiętam pana, który w sobotnie przedpołudnia chodził po podwórkach i ostrzył noże. Dźwięk, który wywoływała ostrzałka był bardzo nieprzyjemny. Bałam się go jako mała dziewczynka. Większa od strachu była jednak
ciekawość, więc co tydzień starałam się znaleźć coś do ostrzenia. Dzięki moje solidności miałam najsprawniejsze nożyczki w klasie, a noże, które rodzice dostali w prezencie ślubnym, cięły jak złoto. Do czasu aż znudziły się mamie. Zapragnęła nowego kompletu z plastikową rączką. Kupiliśmy. A potem jeszcze kilka rozczarowujących kompletów, które co kilka lat lądowały w koszu. Zniknął pan, a na jego miejscu pojawiły się tanie, tępe podróbki.
Wraz z nim znikają też inni specjaliści. Nie tylko fizycznie, ale także z języka. Ostatnio musiałam tłumaczyć koleżance, co to jest magiel. Z telewizji znała określenie „towarzyski", ale z życia nie wiedziała nic. W końcu satyny i kory nie trzeba prasować. Zwykłej pościeli w sumie też już nie. Wystarczy wrzucić do suszarki i dobrze rozwiesić. A w ogóle, to po co prasować, w końcu po pierwszej nocy i tak się pogniecie. Takie myślenie, to początek śmierci usług. „Po co dbać, skoro zawsze można kupić nowe”, „lepiej mieć tańsze i modne, niż używane i przestarzałe”, a w ogóle to „po co się męczyć”. Takie argumenty najczęściej słychać w ustach młodych osób.
Problemem jest jednak nie tylko podejście, ale też jakość przedmiotów. Zegarki żyją kilka lat, buty dwa sezony, ubrania czasem wytrzymują tylko do pierwszego prania. Za jakością oczywiście idzie też cena, tylko co z tego, że wszystko jest tańsze, skoro co chwilę trzeba kupować nowe. Zresztą tanie odpowiedniki to jeszcze nie kłopot, schody zaczynają się kiedy kupimy sobie coś droższego i luksusowego. Torebkę za kilkaset złotych wypadałoby naprawić, gdy się zepsuje. Pytanie tylko: gdzie. Kaletnicy to już prawie legenda, nie mówić o repasacji pończoch, której znalezienie jest już niemożliwe. Oczko oznacza śmierć.
Jedne usługi giną, inne przechodzą transformację. Pod znanymi szyldami ukrywają się już nie specjaliści, a zwykli pracownicy. Zegarmistrzów w mieście jest sporo. Rzadko jednak który potrafi coś więcej, niż wymienić baterię w zegarku. Czasem pomoże dobrać pasek, albo nieśmiało doradzi, żeby kupić nowy zegarek. Naprawa? To się nie mieści w głowie. Najlepiej oddać na gwarancji albo zapomnieć. Ewentualnie nie kupować, bo się jeszcze popsuje i będzie problem. Podobnie działa dziś szewc i pralnia. Rzeczywiście, tak jak widać na szyldzie, są szybcy i profesjonalni, co jak się jednak okazuje wcale nie znaczy solidni i dobrzy.
W końcu wraz ze znikającymi usługami znika też pewien etos pracy. Dawniej umiejętności dziedziczyło się. Małe zakłady przez lata należały do jednej rodziny. Ich nazwy brały się od imienia albo nazwiska właściciela i mocno wrastały w miasto. Dziś wszystko zmienia się za szybko. Właścicielami zakładów są biznesmeni, pracownikami przypadkowi ludzie z ogłoszenia. Wszyscy tylko na chwilę, na wakacje, aż się dorobią. Brakuje mistrzów i uczniów, brakuje skupienia i poświęcenia. Prawdziwi specjaliści są dziś na wagę złota.
Dobry krawiec, stolarz czy szewc to w dzisiejszych czasach cenny kontakt. Modnie jest mieć swoją panią od przeszywania sukienek i pana od fleków. Co ciekawe, usługi, które przetrwały konkurencje tańszych sieciówek, nagle stały się popularne. O czym świadczy chociażby historia czyściciela butów, o którym kilka lat temu było głośno. Śmierć usług to naturalna kolej rzeczy. Ja nie pamiętam już cyrulików i wagi w parku Ujazdowskim, którą wspominają moje starsze koleżanki. Boje się jednak, że ilość zakładów, które zamknęła się w ostatnich czasach jest znacznie większa niż jeszcze dziesięć, czy piętnaście lat temu.
Można żyć bez magla. Poradzić sobie bez introligatora i keletnika. Buty naprawione u sieciowego szewca nadają się do chodzenia, sukienka też jakoś zniesie dotyk rąk pani w uniformie z imieniem na piersi. My sobie jakoś bez nich poradzimy. Tylko oni bez nas zginą. I obawiam się, że bezpowrotnie.