Zjednoczona Prawica w tym roku mocno postawiła na młodych kandydatów. Ten dopływ świeżej krwi miał pozwolić na wprowadzanie "dobrej zmiany" nie tylko w Warszawie, ale także w Gdańsku i Krakowie. W niedzielny wieczór okazało się jednak, że młode wilki prawicy zawiodły na całej linii.
"Dobra zmiana" z młodą twarzą
Prawo i Sprawiedliwość, Solidarna Polska oraz Porozumienie mają w swych szeregach wiele znanych twarzy. Obóz "dobrej zmiany" teoretycznie bez problemu mógł znaleźć mocnych kandydatów na prezydentów największych polskich miast. Jednak w praktyce spisywanie listy chętnych do startu nie szło tak sprawnie.
W kilku miastach gwiazdy Zjednoczonej Prawicy może i są znane, ale niekoniecznie lubiane. Część najpopularniejszych polityków prawicy nie chciała rezygnować z kariery rządowej, sejmowej lub europarlamentarnej. Na rozwieszonej na Nowogrodzkiej mapie Polski były też takie miejsca, o które nikt nie chciał walczyć w obawie przed sromotną klęską. Ostatecznie tego typu typu bolączki Jarosław Kaczyński, Zbigniew Ziobro i Jarosław Gowin rozwiązali dzięki złożeniu atrakcyjnych wyborczych propozycji młodemu pokoleniu.
W Krakowie do walki przeciw – ewidentnie przymuszonemu do ubiegania się o kolejną kadencję – Jackowi Majchrowskiemu skierowana została 40-letnia Małgorzata Wassermann. Zadanie polegające na odbiciu Warszawy z rąk liberałów przydzielono 33-letniemu Patrykowi Jakiemu. "Dobrą zmianę" w gdańskim mateczniku Platformy Obywatelskiej miał spróbować zaprowadzić 29-letni Kacper Płażyński.
Teoretycznie mieli wszystko...
Po stronie Wassermann i Jakiego była nie tylko młodość. Swą skuteczność mieli oni potwierdzić dzięki szefowaniu instytucjom przyciągającym uwagę opinii publicznej. Kandydatka z Krakowa kieruje przecież sejmową komisją śledczą ds. Amber Gold, a opolanin walczący o Warszawę dostał komisję weryfikacyjną ds. reprywatyzacji.
Płażyński tak nośnej medialnie posady nie znalazł, ale w Gdańsku miał coś innego. Dla dominującego nad Motławą elektoratu centrowego był wspomnieniem po niezwykle cenionym na Pomorzu ojcu, czyli tragicznie zmarłym w katastrofie smoleńskiej Macieju Płażyńskim. Krążące po sieci zdjęcia z "haratania w gałę" z Donaldem Tuskiem w Gdańsku też nie działały na jego niekorzyść.
Wątpliwe, by wierchuszka z Nowogrodzkiej uwierzyła, że wystawienie tych młodych wilków to gwarancja zwycięstwa w Warszawie, Gdańsku i Krakowie. Jarosław Kaczyński i spółka mieli jednak podstawy, by sądzić, że Wasserman, Płażyński i Jaki zapewnią swemu obozowi wyniki lepsze niż ich poprzednicy z wyborów w 2014 roku. Niestety dla "dobrej zmiany", młodzi nie dali rady wykonać tego prostego i niezbyt wymagającego planu.
Nie osiągnęli nic
Zacznijmy od przypomnienia, jak to było w Warszawie, gdzie wyborcza zabawa skończyła się już na pierwszej turze 21 października. No właśnie... Patrykowi Jakiemu nie udało się powtórzyć "wyczynu" Jacka Sasina z 2014 roku, który z Hanną Gronkiewicz-Waltz przegrał, ale dopiero w drugiej turze. Po przegranej Jaki ciszył się, że miał pierwszoturowy wynik lepszy od Sasina, ale przecież ta różnica wynosiła tylko nieco ponad 0,8 pp.
Pocieszenie Zjednoczonej Prawicy miała przynieść druga tura, do której udało się doprowadzić w Gdańsku i Krakowie. Liczono się z tym, że kandydaci prawicy w niej przegrają, ale była nadzieja, iż zanotują wyniki dużo lepsze od tych, z którymi PiS przegrywało przed czterema laty. Nic z tego nie wyszło.
W Krakowie Małgorzata Wassermann osiągnęła wynik procentowy o nieco ponad 3 punkty gorszy od tego, który Marek Lasota notował dla PiS w 2014 roku. Podobnie jest w Gdańsku. Cztery lata temu Andrzej Jaworski w drugiej turze wyborów przegrał tam z Pawłem Adamowiczem zdobywając dla PiS 38,75 proc. głosów. Kacpra Płażyńskiego w minioną niedzielę poparło tylko ok. 35,2 proc. gdańszczan.
Pewnym pocieszeniem dla tych młodych polityków pozostaje tylko fakt, iż w 2018 roku zanotowano znacznie wyższą frekwencję niż przed czterema laty. Co powinno oznaczać, iż głos oddało na nich więcej osób niż na kandydatów z 2014 roku. W polityce wciąż najważniejszą pozostają jednak punkty procentowe.