Na początek może małe sprostowanie. Wbrew wizji świata, którą tworzą niektóre media, w Pruszkowie nie szaleje żadna epidemia odry. Życie toczy się nadal, a mieszkańcy tego miasta mimo wszystko wychodzą na ulice. Ale wystarczyło mi kilka chwil w tym mieście, żeby zrozumieć, że mieszkańcy swoje obawy mają. I często winą za ognisko choroby obarczają Ukraińców. Nikt nie zwraca uwagi na to, że zaraziły się także polskie, także nieszczepione dzieci.
W poniedziałkowe przedpołudnie w Pruszkowie jest dokładnie tak, jak zawsze. Czyli duży ruch na dwupasmówce przez centrum prowadzącej do Warszawy oraz masa ludzi zajętych swoimi sprawami.
Innymi słowy życie wbrew panice, która opanowała wiele ogólnopolskich mediów, w Pruszkowie toczy się nadal. Ale to, że wszystko wygląda zupełnie "po staremu", nie znaczy, że ludzie nie mają swoich przemyśleń.
Paradoksalnie najwięcej do myślenia dała mi wizyta w szkole podstawowej numer 1, choć… nic się tam nie dowiedziałem. Szkoła jak każda inna, może poza tym małym wyjątkiem, że to właśnie tam wykryto ognisko odry. To stąd choroba zaczęła się tak rozprzestrzeniać, że dotarła aż do Warszawy.
Zaparkowałem blisko głównego wejścia, a przez uchylone okna w klasach słyszałem typowo dziecięcy harmider.
Dzieci były w szkole obecne, bo pomimo ogniska odry zajęć nie odwołano nawet na jeden dzień. Po prostu przeprowadzono dezynfekcję placówki… i już.
Wszedłem do szkoły i tak naprawdę zatrzymałem się ledwo po minięciu drzwi. Wyczulony na takie sytuacje wiedziałem, że dorośli kręcący się "bez celu" po budynkach szkolnych nie są najmilej widziani. Zanim jednak zdążyłem kogokolwiek zapytać o dyrekcję, błyskawicznie zostałem "zaatakowany" przez dwie pracownice szkoły.
– Musi pan stąd wyjść – powiedziała jedna z nich i wskazała mi drzwi, które przed chwilą minąłem. Nie zapytała nawet kim jestem: dziennikarzem, rodzicem czy kimkolwiek innym. Do wydania wyroku – choć co tu dużo mówić, słusznego – wystarczył jej aparat fotograficzny przewieszony przez moje ramię.
– Robicie jakąś aferę z byle czego. Nie chcemy was (dziennikarzy – red.) tutaj, do spotkania z dyrekcją potrzebna jest zgoda władz miasta – usłyszałem na odchodnym.
Winny jest już znany
Pod szkołą nie zdążyłem nawet z powrotem wsiąść do auta, kiedy natknąłem się na kobietę wracającą z zakupów. Okazało się, że mieszka w pobliżu. Jej akurat odra nie martwi.
– W rodzinie nie ma małych dzieci, a poza tym wszyscy byliśmy szczepieni. Ja nie wiem, co to się teraz porobiło – mówi posępnie. Po czym dodaje: – Po to są szczepienia, żeby z nich korzystać. Ciemnogród jakiś.
W mieście o tej porze na moje szczęście kręci się dużo młodych matek. Większość z nich zapewne korzysta z okazji do spaceru. Może i jest pochmurno i dżdżyście, ale ciepło.
– Ja nie zabrałam dzisiaj córki do przedszkola – mówi mi jedna z napotkanych kobiet. – Córka jest przeziębiona, a poza tym dostałam informację, że w przedszkolu jest ospa. A na ospę jeszcze nie była szczepiona, a mnie też nie interesuje żadne ospa party – dodaje.
Jednocześnie zarzeka się, że jej córka jest szczepiona zgodnie z kalendarzem szczepień. – Po to są te osiągnięcia medycyny, żeby z nich korzystać. Ja wiem, że zdarzają się powikłania, ale to są pojedyncze przypadki – podkreśla.
Po chwili okazuje się też, że sama ma znajomych, którzy nie szczepią swoich dzieci. – Ja tego nie rozumiem. To nie są jacyś ludzie z marginesu, to są ludzie majętni, doświadczeni, wykształceni. A jednak decydują się na takie coś – opowiada.
Podpytuję o wątek ukraiński. Chwilę po pojawieniu się ogniska odry okazało się bowiem, że choroba została przywleczona do Polski przez niezaszczepione dzieci pochodzące zza wschodniej granicy.
– Jest ich (Ukraińców – red.) tutaj coraz więcej. Ale nie da się sprawić, żeby zniknęli, przecież będą tu pracować – mówi moja rozmówczyni. Jak zauważa, jest ich coraz więcej nie tylko w Warszawie, ale i w Pruszkowie. – Są tutaj, pracują w marketach czy w McDonald’s.
Podobnego zdania jest pani Ania, która jest na spacerze z dwójką dzieci. Ona także nie wysłała ich dzisiaj do przedszkola. – Wie pan, to nie chodzi o jakiś rasizm, ale wszyscy mówią o tym, że Ukraińcy niekoniecznie są szczepieni. A ukraińskie dzieci są nawet w grupie mojej młodszej córki. Po prostu się boję – opowiada.
– Niech tutaj przyjeżdżają za pracą, i tak najczęściej wykonują zawody, których nie podejmują się Polacy. Ale niech się szczepią – podkreśla.
Jeszcze ostrzejsza w osądach jest kolejna matka, którą spotykam. – Jak mi pan obieca, że nie będzie żadnego mojego zdjęcia, to powiem panu szczerze, co ja o tym myślę. Wydaje mi się, że to skandal, że ci Ukraińcy nie dość, że zajmują miejsca w przedszkolach Polakom, to jeszcze przyciągają choroby. Mój brat w Warszawie musi płacić chore pieniądze za miejsce w żłobku, a te dzieci przywlekają do Polski odrę. I nikt tego nie pilnuje. To taki sam skandal – gorączkuje się.
Ten bezpieczny, kto się szczepił dwa razy
W Pruszkowie najbardziej zaniepokojeni są – oczywiście poza rodzicami małych dzieci – osoby starsze.
Powód? Wielu z nich nawet jeśli było szczepionych, to tylko raz, na początku życia. Albo w ogóle. Pierwsze szczepienie dla dzieci w wieku 13-15 miesięcy wprowadzono bowiem do kalendarza szczepień już w 1975 roku. Ale już drugie, przeprowadzane w 7-8 roku życia, dopiero w 1991 roku.
– Osoby starsze czują, że odra może im zaszkodzić. Przychodzą, pytają – mówi mi farmaceutka w jednej z pruszkowskich aptek. – Pozostali raczej zachowują spokój. Nikt nie przychodzi po jakiś cudowny lek – podkreśla.
Na szczęście nikt nie szuka też żadnej magicznej recepty. "Wynalazki" antyszczepionkowców, którzy chcą wszystko leczyć witaminami, raczej nie poruszyły klientów tej apteki.
Na ulicy nieopodal pewna starsza pani tłumaczy mi: – Ja pamiętam czasy, kiedy szczepionka na odrę nie była powszechna. Nic przyjemnego – ucina krótko.
***
I jeszcze jeden obrazek, tak przerysowany, że aż nierealny. Ale jednak prawdziwy. Spotykam bardzo młodą mamę o śniadej karnacji. W pierwszej chwili myślałem, że jest zwyczajnie opalona, ale rozmawia ze mną bardzo łamaną polszczyzną. Zapytana o ospę w Pruszkowie przyznaje, że nie wie o sprawie zbyt wiele. A na dodatek to, co wie, ma niewiele wspólnego z prawdą.
– Słyszałam, że rozchorowały się dzieci, które były szczepione – mówi mi wprost. Na moje zdumienie i tłumaczenie, że było dokładnie odwrotnie, odpowiada, że "różnie to bywa".
Pytam o jej dziecko. – Szczepię je, choć nie na wszystko. Teraz trochę pominęłam – tłumaczy mi.
Tymczasem zegar tyka. Na stan w poniedziałek w pobliżu Warszawy zarażonych odrą jest już osiemnaście osób.