
Zamiast kokainy i Kolumbii - marihuana i Meksyk. Netflix rozszerzył swoje narkotyczne uniwersum o nowy serial. "Narcos: Meksyk" to spin-off oryginalnego "Narcos", gdzie jeszcze raz cofamy się w czasie do szalonych i brutalnych lat 80. i obserwujemy powstanie pierwszego kartelu w tytułowym państwie. Serial już trafił na Netflixa.
Podobnie jak w przypadku poprzedniego "Narcos", przyglądamy się wycinkowi stosunkowo świeżej historii, przy której przecieramy oczy ze zdziwienia i obgryzamy paznokcie z przerażenia. Dla wielu widzów początki wojny narkotykowej, która pochłonęła już pół miliona ludzkich istnień, to kompletnie nieznana i przez to fascynująca rzecz.
Kulisy mrocznej strony Meksyku poznajemy przez dzieje bohaterów. W El Padrino wciela się znany z nowych "Gwiezdnych wojen" Diego Luna. Nie jest niestety tak charyzmatyczny i uwodzący tłumy jak grany przez Wagnera Mourę Pablo Escobar. Trudno będzie komukolwiek przebić tę postać, która do tej pory jest bohaterem memów.
"Narcos: Meksyk" jest dobrze zrealizowany, akcja dość dynamicznie idzie do przodu - zawsze gonienie króliczka jest ciekawsze niż złapanie go. Zwłaszcza, że końcówki odcinków zachęcają do klikania w przycisk "następny". Twórcy nie tylko postarali się odtworzyć samą historię, bohaterów, stroje, muzykę, ale i specyfikę obrazu - niektóre kadry są prześwietlone niczym na filmach akcji ze starych kaset wideo.
