"Narodziny gwiazdy" to Hollywood w najczystszej postaci. Ma wspaniałe piosenki, historię miłosną wyciskającą łzy, a buzująca chemia pomiędzy ekranową parą przyćmiewa największą fabrykę amfetaminy. Lady Gago i Bradleyu Cooperze - czapki z głów! Film można oglądać w polskich kinach od 30 listopada.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Wybory Amerykańskiej Akademii Filmowej trudno dokładnie przewidzieć, ale media są zgodne co do jednego - piosenka "Shallow" to faworyt w walce o Oscary w 2019 roku. Utwór śpiewany przez Lady Gagę i Bradleya Coopera zaczyna się niepozornie - ot, taka dumka... na dwa głosy. Jednak eksplozja wokalna autorki hitu "Poker Face" w refrenie po prostu rozrywa serce.
Teledysk do utworu wyświetlono na YouTube już ponad 100 milionów razy, piosenka podbiła notowania list przebojów na całym świecie - w USA nie osiągnęła szczytu, ale w Irlandii, Szwajcarii czy na Węgrzech już tak! A to tylko jeden z wielu świetnych kawałków w tym filmie.
"Narodziny gwiazdy" po raz czwarty
Dobre historie lubimy oglądać wielokrotnie, a "Narodziny gwiazdy" są przykładem kunsztu i uniwersalności scenariusza. Tegoroczny film to już trzeci (!) remake. Oryginał pochodzi z 1937 roku (występowali wtedy Janet Gaynor, Fredric March), w 1954 r. główny duet odgrywali Judy Garland i James Mason, a w 1976 r. oglądaliśmy "narodziny" Barbry Streisand u boku Krisa Kristoffersona.
To i tak nic w porównaniu z dramatem "Romeo i Julią" Szekspira, którego wariacje czytamy i oglądamy od ponad 400 lat. A przecież miłość między kochankami z dwóch różnych światów istnieje od zawsze... Filozoficzne rozważania na temat powtarzalności kultury i ogólnie cyklu życia pozostawmy inżynierowi Mamoniowi. Dowodzi to jednak temu, że czasy mogą się zmieniać jak w kalejdoskopie, ale ludzie są ciągle tacy sami.
I każde pokolenie musi mieć swoją wersję "Narodzin gwiazdy", ale każda jest odpowiednio dopasowana do bieżącego odbiorcy. Do najnowszego filmu powstały nowe piosenki - od ballad, przez country, po charakterystyczny dla Lady Gagi pop. Tło produkcji ma dodatkowo aspekt autobiograficzny i porusza niezmiennie ważny problem.
Film na czasie jak nigdy
Historia obdarzonej wielkim talentem, skromnej dziewczyny, która osiąga sławę za sprawą chylącego się ku upadkowi gwiazdora jest ciągle aktualna. Lady Gaga w głównej roli to wybór wprost idealny. Piosenkarka od zawsze przyznawała, że była zbyt nieśmiała na Hollywood, a jej krzykliwe kreacje z pewnością wynikały z kompleksów. Przecież o tym śpiewała w "Paparazzi".
Bohater grany przez Bradleya Coopera zmaga się z kolei z alkoholizmem. Choroba i jej powikłania wciąż zbierają żniwo wśród "zwykłych" osób, ale i artystów - wystarczy wymienić Aviciiego, który w tym roku odebrał sobie życie i też na nią cierpiał. Alkoholizm wciąż jest też niezrozumiały w społeczeństwie, a pokazany w tak mocny i dosadny sposób, jak w filmie, może otworzyć oczy wielu osobom.
Pod płaszczykiem ckliwego love story z wpadającymi w ucho melodiami mamy zatem przemyconych wiele szalenie istotnych bolączek współczesności (o kulisach showbiznesu nie wspominając). Pomimo tego, że polski tytuł hitu z początku artykułu to "Mielizna", film zawiera głębię i pozostaje na długo w głowie. Razem z piosenkami.
Gaga i Cooper jakich nie znaliśmy
W filmie występuje plejada znakomitych aktorów pokroju obdarzonego tubalnym głosem i dostojnym wąsem Sama Ellioat czy komika Dave'a Chappelle, który dał krótki, acz treściwy popis. Jest mi przykro z ich powodu, bo stoją jedynie w cieniu tytułowych gwiazd.
Bradleya Coopera kojarzymy przede wszystkim z komedii "Kac Vegas". Teraz nie dość, że stanął za kamerą, to jeszcze śpiewa. I to jak! Spokojnie mógłby być wokalistą grunge'owego zespołu, bo jego barwa głosu przywodzi na myśl Eddiego Veddera z Pearl Jam. Do tego przez większość filmu zatacza się i bełkocze, co jest trudną sztuką, bo łatwo popaść w autoparodię. I choć czasem jest komicznie, to mamy do czynienia z tragiczną postacią.
Lady Gaga gra po części siebie czyli Stefani Germanottę. To, że umie śpiewać, dobrze wiemy i słyszymy, ale i aktorsko spisuje się wyśmienicie. Jest naturalna i naturalną ją też oglądamy - bez szalonych makijaży znanych z teledysków. Nie sposób jej nie polubić na nowo i współczuć, gdy na ekranie narzeka na swój rzekomo za duży nos. Nie wierzę, że ktoś może naprawdę sądzić, że jest brzydka, a jednak Gaga taką siebie widzi.
Osoby, którym mało filmów muzycznych po "Bohemian Rhapsody", powinny zaopatrzyć się w bilety. "Narodziny gwiazdy" są równie efektownie i teledyskowo zrealizowane. Produkcja łączy w klasycznym stylu dwie gałęzie sztuki, które wszyscy kochamy: film i muzykę. Hollywood nadal potrafi wyzwalać silne emocje i robi to koncertowo.