Sporo buntowników ma na pokładzie swojej Partii Konserwatywnej brytyjska premier Theresa May. Przekonała się o tym w wieczornym głosowaniu. May wprawdzie pozostaje na stanowisku szefowej partii i rządu, ale w kwestii brexitu i przyszłości Wielkiej Brytanii niewiele to wyjaśniło.
Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczną, polityczną i kryminalną. Autor podcastów z serii "Morderstwo (nie)doskonałe". Wydawca strony głównej naTemat.pl.
W środę Theresa May znalazła się na zakręcie. Członkowie jej własnej partii zebrali wymagane regulaminem 48 pism w sprawie odwołania szefowej ugrupowania. Wieczorem doszło do głosowania.
– Zmiana przywództwa sprawi, że przyszłość naszego kraju będzie zagrożona – ostrzegała premier jeszcze przed głosowaniem. May wyszła z niego obronną ręką. 200 konserwatywnych posłów było za udzieleniem wotum zaufania, 117 przeciw. Przeliczając to na procenty – w szeregach torysów panią premier popiera 63 proc. posłów, ale aż 37 proc. nie popiera.
To wynik gorszy od spodziewanego. Pokazuje przy tym, że główny problem szefowej brytyjskiego rządu pozostaje nierozwiązany. Gabinet May nie jest w stanie uzyskać większości głosów w Izbie Gmin dla proponowanej treści umowy wyjścia Wielkiej Brytanii z Unią Europejską.
– Po tym głosowaniu musimy wziąć się za realizowanie brexitu w interesie Brytyjczyków i budowanie lepszej przyszłości dla naszego kraju – oświadczyła May przed drzwiami budynku przy Downing Street. Przyznała, że znaczna liczba deputowanych zagłosowała przeciwko niej i obiecała, że uważnie wysłucha ich opinii. Polityków wezwała zaś, aby mimo podziałów zrealizowali wolę wyborców w sprawie wyjścia z UE.
Brexit następuje na mocy referendum, w którym tylko nieco ponad połowa obywateli (52 proc.) opowiedziała się za opuszczeniem UE. Ma nastąpić wiosną przyszłego roku – dokładnie o północy z 29 na 30 marca 2019 r.