Digg.com prezentuje nową szatę graficzną. Serwis walczy o przeżycie, za to jego polska kopia – wykop.pl ma się świetnie. Utrzymuje wysoką pozycję na rynku w czasie, kiedy jego amerykański pierwowzór sprzedano niedawno za trochę ponad 1,5 miliona złotych, czyli mniej niż wartość rodzimej witryny.
W 2006 roku digg.com był najbardziej obiecującym portalem zrzeszającym i angażującym internautów w całej sieci. Był synonimem web 2.0. Internetu tworzonego przez użytkowników. Internetu którego istotą jest kontakt między nimi. W chwilach świetności stronę odwiedzało ponad 40 milionów unikalnych użytkowników miesięcznie. W szczytowym momencie swojej popularności była jedną ze stu największych na świecie, a rynek wyceniał jej wartość na 150 milionów dolarów. Nad przejęciem witryny za 200 milionów dol. zastanawiał się też swego czasu Google.
W sieci szybko zaczęły się pojawiać kopie serwisu. W Polsce powstał jego wierny odpowiednik wykop.pl. W ostatnich latach wszystko jednak zaczęło się psuć. Konkurencja, nowe formy interakcji, takie jakie Twitter czy Facebook, oraz słabe zarządzenie pogrążyły serwis.
Polski serwis nadal na fali, a amerykański dołuje
Wykop, założony przez Piotra Chmolowskiego to natomiast serwis o ugruntowanej pozycji na rynku. Wciąż jest ważnym graczem w polskiej sieci i wciąż ma ogromny wpływ na kształt polskiego internetu. Strona wprawdzie przegrywa z amerykańskim pierwowzorem jeśli chodzi o ilość odwiedzin, ale już w kwestii zaangażowania każdego z wizytujących jest daleko z przodu. W interakcje z treściami, (wykopywanie wartych uwagi i zakopywanie tych mniej interesujących) wchodzi ich bowiem kilkakrotnie więcej.
Niedawno digg.com sprzedany został za okrągłe 500 tysięcy dolarów, czyli około 1,7 miliona złotych, co jest sumą kilkukrotnie mniejszą od wartości polskiego Wykopu. Wprawdzie transakcja była skomplikowaną wymianą pracowników i patentów, w których brał udział LinkedIn oraz "Washington Post", ale nie zmienia to faktu, że suma jest zatrważająco niska. To z jednej strony pokazuje jak śmiertelny w warunkach wirtualnej komunikacji jest trend, popularność. Z drugiej jednak dowodzi, jak wciąż silny jest polski serwis. Skąd ta dysproporcja?
Różne społeczności, różny los w sieci
Dużą przewagą wykopu jest zżyta i rozumiejąca się społeczność. To użytkownicy o wiele bardziej zaangażowani. Anonimowi ale nie milczący, różni i pełni własnych ideałów. Użytkownicy mocno identyfikują się z tym miejscem, dbają o przejrzystość zamieszczanych tam treści i konsekwentni w jej selekcji. Najzagorzalsi z nich przygotowują sami artykuły, weryfikują informacje i dodają własne treści. (Dowodem niech będzie chociażby taki sentymentalny wpis jednego z nich)
Inaczej było na amerykańskim digg.com, który był bardziej anonimowy i cierpiał przez wciąż pojawiające się w okół niego kontrowersje. Przede wszystkim chodzi o próby "obchodzenia systemu", w których dużą ilość poleceń (wykopów) dostawały treści sztucznie promowane. Tak było na przykład w trakcie ostatniej kampanii prezydenckiej w Stanach, kiedy to część z użytkowników utworzyła otwarty front zwalczania informacji o kandydacie republikanów – Ronie Paulu.
Również najaktywniejsi użytkownicy korzystali z nielegalnych możliwości, na jakie pozwalał system. Niektórzy otwarcie oferowali wywindowanie pewnych treści na stronę główną za drobną opłatą – 500 do 700 dolarów.
Wielu użytkowników opuściło stronę wraz z wprowadzanymi kolejnymi wersjami serwisu, które były niestabilne i dla wielu po prostu zniechęcające. Wtedy witryna straciła co czwartego użytkownika w ciągu miesiąca, a w samym USA spadek z miesiąca na miesiąc był na poziomie 50 procent.
Gwoździem do trumny digg.com był Twitter oraz funkcja dzielenia się ze znajomymi na Facebooku. Okazało się, że serwisy takie stają się narzędziem zastępczym do dzielenia się wiadomościami, informacjami i ciekawostkami z sieci.
Odrodzenie?
Teraz digg.com podąża nową drogą. Odcina się od przeszłości. Po sześciotygodniowej przemianie (tyle trwały pracy nad ostatnią odsłoną serwisu), amerykański wykop jest czymś zupełnie innym niż to, co użytkownicy znali dotychczas. Ambitne plany zakładały przebudowanie go od podstaw. Teraz serwis przypomina znany wszystkim Pinterest, z kolumnowym układem treści i krótkimi zajawkami ze zdjęciami. Nadal jednak jego istotą jest popularyzowanie ciekawych treści z różnych zakątków internetu.
Czy w takiej formie stronie uda się przywrócić jej dawny blask? Pomimo szczerych chęci nowej ekipy, która stoi za jego wyglądem, jest to bardzo wątpliwe. Strona ma ogromny bagaż niechlubnej historii, która nadal się za nią ciągnie. A jak pokazał przykład MySpace, złej opinii w sieci bardzo trudno jest się pozbyć.