Michał "DJ Macu" Makowski to jedna z najsłynniejszych postaci na polskiej scenie didżejskiej. Jego trwająca niemal dwie dekady kariera to m. in. współpraca z raperem Tede, występy na festiwalach w Opolu, Przystanku Woodstock, Top Trendach, Coke Live Music oraz... wielu zabawach sylwestrowych.
Dlaczego ostatnie z wymienionych imprez są zdecydowanie najgorsze w roku? Czy didżej może liczyć na własne groupies? Jak często ma styczność z narkotykami, gangsterami i prostytutkami? Przeczytaj tę rozmowę – DJ Macu już odpalił swoje gramofony.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
Sex and drugs and rock 'n' roll – czy tak można skwitować życie didżeja? No, powiedzmy w miejsce owego rock 'n' rolla wstawiając inne gatunki muzyczne...
Zacznijmy od seksu, którego niegdyś przedstawiciele mojego zawodu mieli znacznie więcej. Gdy wyrobiłeś sobie jakąś tam renomę, to dla imprezowiczek stawałeś się niemal bogiem – osobą, która decyduje, przy czym bawi się lokal, mogącą zmieniać tempo i klimat imprezy. No a dziewczyny mocno podniecała taka forma władzy nad tłumem.
Nic dziwnego, że mnóstwo didżejów miało swoje groupies, jeżdżące za nimi po klubach, dostępne na każde skinienie. Wiedzieli, że gdy tylko zapragną, pod ich konsolą didżejską uklęknie jakaś ślicznotka. Zdarzało się, że w trakcie takich zabaw nie przerywali nawet grania setów, zmieniali płyty na gramofonach.
Wspominam to z nostalgią, jeszcze parę lat temu było więcej pikanterii. Teraz DJ nie jest już symbolem seksu, który może liczyć na tłumy chętnych dziewczyn, gdzie tylko się nie pojawi. Przestał być naprawdę ważnym elementem zabawy, przeobraził się w człowieka niemal niezauważanego przez imprezowiczów,
Oczywiście nie mówimy tu o wyjątkach potwierdzających regułę, czyli grupie didżejów-gwiazdorów jak np. David Guetta, no ale ich trzeba byłoby raczej nazywać producentami muzycznymi.
Dlaczego przestaliście być tak atrakcyjni dla dziewczyn?
Po prostu: rynek się przesycił, bo wejście do tej branży stało się naprawdę łatwe. Nie potrzebujesz ani jakichś szczególnych umiejętności, ani drogiego sprzętu. Ot, bierzesz laptopa, kupujesz za tysiąc złotych kontroler, wymyślasz ksywkę, przed którą dodajesz litery "DJ" i już możesz szukać imprezy, na której zaczniesz odpalać gotowe playlisty z plików MP3.
Sztuka prawdziwego didżejowania zanika, dziś bardzo niewielki odsetek takich ludzi potrafi w ogóle zmiksować utworów, nie mówiąc już o tym, że dajesz im dwa gramofony i mają zagrać coś bez użycia komputera. No a taki stan rzeczy poskutkował m. in. tym, że mocno zmieniły się oczekiwania publiczności. Świadomy "klabing" umarł – dziś miejsce na imprezę wybiera się raczej na zasadzie "chodźmy tam, bo ponoć jest tam fajnie" albo "będą tam nasi znajomi", a nie dlatego, że gra tam konkretny didżej.
No ale, wracając do owego seksu, w tym zawodzie wciąż można naoglądać się mnóstwa rzeczy "pieprznych", niezbyt moralnych. Każdy, kto chce wejść do naszej branży, musi liczyć się z tym, że to nie praca w bibliotece.
Pierwszy przykład z brzegu, świeża historia: końcówka imprezy, na parkiecie została już garstka osób, mocno przerzedzone towarzystwo. Wśród nich napalony typ, który zsuwa spodnie i majtki jakieś opartej o bar dziewczynie, no i zaczyna pobudzać ją dłonią. Żadne oczywiście nie przejmuje się obecnością innych ludzi. Inna sprawa, że reszta towarzystwa jest podobnie pijana albo naćpana, więc na dobrą sprawę nikt się tym zbytnio nie interesuje. Takiego rodzaju sekscesy to norma.
W tym momencie pojawia się kolejny element: drugs.
Cóż, imprezy były, są i zawsze będą związane z narkotykami, tego nie da się całkowicie oddzielić. Pamiętam didżejów, którym zdarzało się solidnie zapodawać rozmaite używki, co skutkowało np. całkowitym urwaniem kontaktu z rzeczywistością i graniem w kółko tego samego utworu.
Ale zdecydowana część kolegów po fachu nie zapomina o tym, że przychodzi do pracy; ma zadanie do wykonania, z którego musi wywiązać się naprawdę dobrze. Sam absolutnie zawsze pamiętam, że nie mogę pozwolić sobie na niekontrolowane zachowania, że dobry DJ nie faszeruje się środkami, których nie jest w stanie okiełznać.
Pewnie, jeśli potrafisz konsumować alkohol albo marihuanę w sposób kontrolowany, jeśli pomagają ci się wyluzować, wejść w bardziej imprezowy nastrój, to luz. Ale większość didżejów nie bawi się w twardsze używki, po których odpływa się zbyt daleko.
A co z narkotykami, dzięki którym człowiek jest pobudzony, które ułatwiają prowadzenie nocnego trybu życia?
Tak, rzeczy narkotyki w stylu amfetaminy czy kokainy są wśród didżejów "grane" znacznie częściej. Chociaż w moim przypadku tego rodzaju substancje – "pozwalające przetrwać noc" – nie są potrzebne. Siedzę w tym zawodzie tyle lat, że organizm przestawił się w odpowiedni sposób: nie potrzebuję żadnej chemii, aby na pełnych obrotach działać od wieczora do poranka.
Czasami widzę, jak młodsi koledzy po nocce grania śpią do szesnastej i budzą się zmasakrowani. Ja, stary koń z rocznika 1980, doszedłem do takiego stanu, że nawet gdy wrócę z klubu po piątej, to potrafię wstać w okolicach południa i przez resztę dnia egzystować zupełnie normalnie.
Na ile normalne są znajomości, jakie zawiera się dzięki takiej pracy?
Kiedyś stwierdziłem, że nocne życie to narkotyki, kur*y i złodzieje. Bo choć większość bywalców lokali stanowią oczywiście "normalni" ludzie, to didżej siłą rzeczy spotyka też mnóstwo postaci "szemranych". Nie są to oczywiście znajomości, które przekładają się na jakąś głębszą zażyłość, raczej pogawędki typu "siema, co słychać" na kolejnych imprezach.
Oczywiście często tak naprawdę nie wiesz na 100 procent, z kim masz do czynienia, możesz jedynie domyślać się, że ten facet jest jakimś gangsterem a tamta dziewczyna prostytutką, bo przecież nie mówią ci tego wprost. Ale nie wnikam, bo do czego taka wiedza byłaby mi potrzebna? Jedni wybrali pracę w aptece, inni postanowili robić "wały" – to ich wybory, nie moje. Zdrowy balans pozwala zachować pewna stara mądrość, o której powinien pamiętać absolutnie każdy didżej: mniej wiesz, dłużej żyjesz.
Czy za chwilę okaże się, że twój fach jest bardzo niebezpieczny?
Nie przesadzajmy. Nigdy nie zdarzyło się oberwać, choć rzeczywiście zdarzało się, że było do tego blisko. Jak chociażby sytuacja sprzed lat, gdy apogeum osiągnął konflikt pomiędzy Peją a Tede: w jakimś prowincjonalnym klubie zagrałem kawałek tego drugiego, a tu wpada jakiś "kwadratowy" gościu – zwolennik rapera z Poznania – i zaczyna się awanturować, jak ośmieliłem się zagrać warszawiaka, którego nienawidzi...
Ale zasadniczo ludzie nie są wobec przedstawicieli mojego zawodu agresywni, raczej przytrafiają się nam sytuacje komiczne, z gatunku: wtacza się gość tak pijany, że myli didżejkę z barem i zaczyna u mnie zamawiać wódkę z sokiem. Taki scenariusz przerobił chyba każdy DJ.
A jak wygląda kwestia puszczania kawałków na zamówienie – odmawiasz czasem, powołując się na klauzulę sumienia?
W tym momencie wróćmy znów do przeszłości: kiedyś każdy didżej specjalizował się w ściśle określonym gatunku muzycznym. Np. ja wielu lat jestem związany z Tede i wytwórnią Wielkie Joł (dziś Nowym Wielkim Joł) a moim punktem wyjścia był rap, tudzież gatunki "okołohiphopowe": soul, funky, R&B. Trzymałem się tego konsekwentnie, więc podejście do mnie i zamówienie kawałka disco polo skończyłoby się odmową, uznałbym to za niedopuszczalne, niezależnie od proponowanej kwoty.
Zaznaczmy, że byłaby to nie tylko kwestia ambicjonalna, ale również techniczna: kiedyś grało się wyłącznie z płyt, tak więc żeby odpalić jakiś numer, musiałeś go mieć na winylu albo kompakcie. Dziś można skorzystać z YouTube albo Spotify i zagrać absolutnie każdą piosenkę.
Ale kluczowy jest fakt, że didżeje poszerzyli spektrum tego, co puszczają na imprezach, wszystko jest znacznie mocniej przemieszane. Oczywiście, staramy się omijać utwory, które są w naszej ocenie kichą totalną, ale nie ograniczamy się do konkretnych gatunków. Choć rap wciąż jest najbliższy mojemu sercu, to na imprezach serwuję takie właśnie klimaty, zmieszane z popem, disco, rockiem itp. Nazwijmy to "urban music".
Sytuacja na dziś? Gdy przychodzi do ciebie koleś i kładzie pięćset albo sześćset złotych, żebyś w zamian zagrał "Ona tańczy dla mnie" – robisz to. Opowiem ci o rekordzie życiowym: ileś lat temu kiedyś trafił się człowiek, który parokrotnie wciskał mi kasę, żebym puszczał jego ukochanego Tupaca. W sumie na jednej imprezie zapłacił mi za to 1300 zł. Mówimy tu o kwocie, która była ponad 1,5 raza większa, niż stawka, jaką za tamten wieczór zgarnąłem od właścicieli lokalu.
Jak wyglądają współczesne stawki za imprezy?
Wspomniany wcześniej przesyt na rynku didżejów doprowadził do tego, że gaże zatrzymały się w miejscu. Wiesz, organizator bezproblemowo znajdzie ludzi, którzy zagrają nawet za 400 zł. Jeżeli chodzi: grając solo, trzymam się mniej więcej okolic 1000 zł. Ale gdy występuję w duecie The Bangers, bierzemy po 1500 zł na głowę, a to już naprawdę mocno wyśrubowana stawka w realiach polskich.
Uśredniając, dobry DJ zgarnia w Polsce jakieś 800 – 900 zł. Oczywiście mówimy tu o uśrednionych zarobkach w wielkomiejskich klubach, nie na wiejskich dyskotekach w tzw. Dupie Dolnej. Co ciekawe, najlepszej kasy wcale nie zgarnia się w Warszawie, bo nierzadko zdarza się, że znacznie lepsze warunki dostajesz w innych miastach wojewódzkich.
W ogóle nasza stolica jest pod względem imprezowym bardzo słaba. W weekendy coś się tu niby dzieje, ale w tygodniu miasto praktycznie nie żyje. Wówczas w Warszawie nie znajdziesz dwóch albo trzech naprawdę dobrych imprezowni. Często zdarza się, że ktoś pyta, gdzie pójść w tygodniu, a ja – człowiek siedzący przecież w tej branży – muszę rozłożyć ręce i powiedzieć, że nie wiem. Natomiast gdy spojrzy się na Wrocław czy Trójmiasto, jest zupełnie inaczej, tam fajne wydarzenia klubowe kręcą się siedem dni w tygodniu.
A jak ma się rzecz z imprezami sylwestrowymi?
W telegraficznym skrócie: dla didżeja to straszny moment. Pomijając nieliczne wyjątki, odbywają się wówczas najgorsze z najgorszych imprez.
Wszystko zaczyna się, gdy Grażyna mówi do Andrzeja: słuchaj stary, w Sylwka musimy, kur*a, iść do klubu. Ja się odwalę, ty się odwalisz i lecimy, na bogato! No i 31 grudnia lokale wypełniają osoby, które w ciągu całego roku nie chodzą na imprezy, postanawiają zaszaleć dopiero w Sylwestra. Patrzysz na salę i widzisz, że 90-parę procent ludzi w lokalu to właśnie takie postaci: zupełnie przypadkowe towarzystwo, które zupełnie nie potrafi się bawić, niezależnie od tego, jak im zagrasz. Załamka.
Dlatego od lat unikam pracy na "typowych" imprezach sylwestrowych. W tym roku uciekam we francuskie Alpy, gdzie stanę tam za gramofonami, żeby zagrać trzygodzinny secik dla naprawdę ogarniętych imprezowo ludzi.
Dzięki temu Sylwester nie skończy się dla mnie traumą – będę mógł wrócić i spokojnie kontynuować prace nad wydawnictwem o roboczym tytule "Vol. 3". To kolejna część tego, co od jakichś sześciu lat tworzymy z Młodym Grzechem: chodzi o tzw. blendy, czyli kawałki, w których pod głos jakiegoś artysty (w tym przypadku chodzi o Tede) podkłada się inny bit, zazwyczaj wzięty z wielkiego przeboju.