Wczoraj osiągnął swój największy sportowy sukces. Nie tylko zdobył pierwszy dla Polski złoty medal w Londynie, ale został też pierwszym ciężarowcem od czterdziestu lat, który stanął na najwyższym stopniu olimpijskiego podium. Porozmawiać z nim próbowaliśmy jeszcze wczoraj. Dodzwonić udało się nam dziś około jedenastej polskiego czasu, ale akurat wtedy jadł śniadanie. – Oddzwoń, proszę, za pół godziny. Pogadamy – obiecał, a potem opowiedział o tym jak to jest zdobyć olimpijskie złoto.
Bardzo pan imprezował? Gdy dzwoniłem o jedenastej londyńskiego czasu jadł pan śniadanie.
To nie dlatego (śmiech). Jeszcze nie było okazji by się cieszyć. W Londynie mieszkam z moim bratem i z kolegą, którzy startują dzisiaj. W pokoju tylko sobie porozmawialiśmy. Nic więcej.
A po ich starcie?
Po ich starcie będziemy świętować. Bo po takim sukcesie nie wypada tego nie robić. Już mamy zaproszenie od znajomych z Londynu i na pewno z niego skorzystamy.
Powiedział pan, że dedykuje medal głównie świętej pamięci trenerowi Ireneuszowi Chełmowskiemu. Gdyby nie on, pan w ogóle zostałby ciężarowcem?
Nie. Gdyby nie on pewnie teraz w Londynie igrzyska oglądałbym z trybun. Bo bym pracował w stolicy Anglii. Może na budowie, może na zmywaku.
Pana przeciwnicy odpadali jeden po drugim. Zwracał pan na to uwagę, czy koncentrował się tylko na sobie?
Po prostu przyjmowałem to do wiadomości. Ale nie cieszyłem się z ich niepowodzeń. Wiedziałem, że jak się nie skoncentruję, to nic z tego nie będzie.
O czym pan myślał, gdy grano polski hymn?
Nie pamiętam. Naprawdę. Sorry, to były zbyt wielkie emocje.
Sędziowie mieli rację, gdy nie uznali jednego pana podejścia w podrzucie?
Nie widziałem jeszcze tego podejścia w powtórce. Na szczęście ta decyzja mnie nie rozbiła. Trochę tylko szkoda, bo w podrzucie byłem przygotowany na 215 kg. A to byłby rekord olimpijski. I do niego zabrakło mi właśnie tego jednego podejścia.
Nie ukrywam, że mam. To nie jest miłe, gdy związek wszczyna przeciwko tobie postępowanie dyscyplinarne. Ale jakoś z tym żyję. Nie oczekuję od nich zwrotu kosztów, jakie poniosłem. Bardziej mi żal mojego kolegi Arsena Kasabijewa.
On miał gorzej?
Nie dostał z ministerstwa żadnego stypendium, miał tylko klubowe. Cały czas wydawał własne pieniądze, nawet gdy miał kontuzje i musiał ją leczyć. Związek mu nawet nie podziękował. Myślę, że jeszcze ma szanse, by naprawić ten błąd.
Bedzie pan śledził dalsze starty Polaków?
Oczywiście! Będę ich dopingował z całych sił. Mam nadzieje, że Marcin Dołęga powtórzy mój sukces. I też będzie słuchał Mazurka Dąbrowskiego.
Rozmawiał: JAKUB RADOMSKI
Współpraca: ŁUKASZ CYBUL