"Gazeta Wyborcza" donosi o bulwersującym przypadku lekarza, który po zabiciu żony, molestowaniu pacjentek i oskarżeniu o gwałt nadal ma prawo wykonywania zawodu. Przeciwwskazań ku temu nie widzą jego koledzy psychiatrzy. Zawodowa solidarność pozwalająca unikać wszelkich kłopotów nie jest jednak przywarą tylko lekarzy. Są fachy, które bez tego chyba nie potrafią funkcjonować.
Krakowski laryngolog Wacław K. w tej chwili nie przyjmuje pacjentów. Choć mógłby, gdyby tylko nie siedział w areszcie śledczym za próbę porwania i wymuszenia zmiany obciążających go zeznań. Gdyby nie był teraz za kratami, mógłby bez problemu wykonywać swój zawód mimo, iż pobił i próbował porwać w centrum Krakowa kobietę, która oskarżyła go o gwałt, mimo wcześniejszych oskarżeń pacjentek o molestowanie i zabójstwa żony sprzed 25 lat.
Ostatni gwałt nie został mu udowodniony, sprawa jest w toku. Nic więc dziwnego, że izba lekarska nie ferowała wyroku i postanowiła poczekać na ten wydany przez sąd. O wiele bardziej dziwi, że oskarżająca Wacława K. kobieta w ogóle trafiła do niego jako pacjentka, skoro w 2006 roku został skazany na półtora roku więzienia w zawieszeniu za molestowanie seksualne pacjentek. Lekarz wmawiał im, że ich kłopoty laryngologiczne mogą mieć podłoże ginekologiczne, które zbadać chciał samemu. Kobiety uciekały z gabinetu i powiadamiały prokuraturę.
Szkodził, ale niechcący
Wtedy krakowska izba lekarska odebrała mu prawo wykonywania zawodu jeszcze przed skazaniem go przez sąd karny. Szybko dostał jednak szansę powrotu do lekarskiego fachu. Wystarczyło, że poddał się leczeniu zaburzeń emocjonalnych. Trzy lata leczył się w szpitalu psychiatrycznym w Kobierzynie i tamtejsi psychiatrzy zdiagnozowali, że "ma osobowość symbiotyczną, którą cechuje misja nadmiernej pomocy". A to oznacza, że kobiety próbował krzywdzić... niechcący.
Specjalna komisja przy krakowskiej izbie lekarskiej oceniająca jego możliwość powrotu do zawodu przyjęła takie tłumaczenie i skłoniła się do opinii wystawionej przez lekarzy z kobierzyńskiego szpitala. – Fakt diagnozy zaburzeń osobowości nie warunkuje, że osoba będzie popełniać przestępstwa. O ile mi wiadomo, nie została wydana opinia sądowa o stanie zdrowia tego lekarza – komentuje w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" Krzysztof Walczewski, małopolski konsultant ds. psychiatrii i... kolega z pracy lekarza, który Wacławowi K. korzystną opinię wystawił.
Ostatnia ofiara Wacława K., którą siłą chciał skłonić do zmiany obciążających go zeznań, trafiła do jego gabinetu, ponieważ nikt nie dopatrzył się przeszkody w wykonywaniu przez niego zawodu. Nikt nie wziął też pod uwagę, że 25 lat temu lekarz zabił tłuczkiem do mięsa swoją żonę. Został wtedy skazany na wiele lat, ale i nieoczekiwanie szybko zakończył karę. Próbując w lipcu porwać krakowiankę, w aucie też miał przygotowany tłuczek. Wyrok sprzed lat jest jednak zatarty i nie powinien nikogo interesować...
Sprawiedliwość musi być po naszej stronie
Wacława K. ratowali koledzy lekarze i łagodni przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości. Być może ci ostatni uratują go po raz kolejny, bo także w ich fachu nie brakuje przypadków, gdy znajomości są najważniejszą kwestią. Kilka lat temu głośny był przecież przypadek syna katowickiej sędzi, który został uniewinniony w sprawie o pobicie sąsiada. Dla kolegów z pracy jego matki większego znaczenia nie miało, że w trakcie śledztwa... przyznał się do wszystkiego. 21-latek zeznał, że upił się i wpadł do mieszkania sąsiadów, ale Sądu Okręgowego w Katowicach nie obchodził ten fragment zeznań syna znanego notariusza i sędzi tegoż właśnie sądu.
Trudno nie przypuszczać, iż koligacje rodzinne nie miały znaczenia także w przypadku podpalacza aut, który niedawno grasował w Warszawie. Syn wpływowego stołecznego adwokata Jacek T. za podpalenia aut został aresztowany już w 2011 roku, ale po kilku dniach wspólnicy ojca pomogli wyciągnąć go zza krat za poręczeniem majątkowym. Zimą 2012 nadal podpalał. Po wielu dniach śledztwa wreszcie go złapano, ale sąd rejonowy uznał, że nie ma podstaw do aresztowania. Innego zdania okazał się później sąd okręgowy, który uchylił decyzję niższej instancji. W kwietniu, gdy cała sprawa przycichła Jacek T. usłyszał kolejny zarzut – zniszczenia drzwi w jednym z urzędów, ale zarazem prokuratorzy podzielili mu wcześniejsze zarzuty. W tym na dwa łagodniejsze.
Bo zawodowa solidarność, a może zwykłe kolesiostwo nie jest obce także prokuraturze. Na wolności może czekać na proces prokuratora, który proponował kobietom umorzenie spraw w zamian za seks. Na areszt musiałby zgodzić się sąd dyscyplinarny, a tego nie uczynił. Podejrzany został tylko zawieszony w czynnościach, pozostając prokuratorem i zachowując prawo do połowy pensji.
Dziennikarze programu "Państwo w Państwie" opisywali niedawno, jak prokuratura odmówiła ścigania byłego prokuratora, którego dorosła już ofiara przyznała, że doświadczony śledczy Janusz K. molestował ją, gdy była dzieckiem. Odwaga kobiety doprowadziła do tego, że koledzy emerytowanego prokuratora ścigają dzisiaj jego ofiarę, którą Janusz K. po wybuchu skandalu oskarżył o pobicie.
Bezkarnie prokuratorzy i sędziowie mogą też jeździć pod wpływem alkoholu. Kilka lat temu w ciekawy sposób za jazdę z 2,36 promila alkoholu we krwi, spowodowanie kolizji i ucieczkę przed policją, kary uniknął Zbigniew J. Najpierw nie przyznawał się do winy, przedłużał proces kolejnymi zwolnieniami lekarskimi, aż biegli psychiatrzy i psycholodzy uznali, że jest niepoczytalny. Całe postępowanie trzeba było umorzyć.
Trzeba być miłosiernym
Biegli pomogli też uniknąć odpowiedzialności za śmierć dziecka księdzu, który nie pomógł przy porodzie swojego dziecka. Spokojnie zostawił rodzącą kobietę i poszedł słuchać muzyki do innego pokoju, ale według biegłych, szanse na uratowanie przychodzącego na świat w takich okolicznościach noworodka byłyby znikome także w szpitalu. Przed wstydem i konsekwencjami przez ponad rok wikarego nieprzerwanie kryli też jego przełożeni. Za karę biskupi postanowili tylko odesłać go za granicę.
Pozycja zawodowa pomaga uniknąć odpowiedzialności nawet w najbardziej jaskrawych przypadkach. Bezkarny pozostanie ks. prof. Stanisław Tymosz z KUL, który kilka dni temu okazał się być recydywistą plagiatu. Władze KUL ukarały go jednak tylko naganą, o zawiadomieniu prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa nawet nie myśląc. Jak wyjaśnił zaszokowanym dziennikarzom rzecznik uczelni, zdaniem władz KUL obowiązek powiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa spoczywa na instytucjach publicznych, a katolicka uczelnia... jest instytucją prywatną.
Kryją, bo boją się o swoje
Dlaczego zamknięte grupy zawodowe za wszelką cenę bronią swoich członków naTemat próbuje wyjaśnić psycholog pracy Michał Kuszyk. – W tego typu zawodach wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą. I wychodzą z założenia, że każdemu człowiekowi może się przydarzyć błąd, szukają dla niego jakiegoś usprawiedliwienia – mówi specjalista.
Psycholog podkreśla, że członkowie korporacji od początku kariery uczeni są tego, że najważniejsza jest władza ich grupy i poczucie bezpieczeństwa związane z dostępem do określonego rynku, którego nie można stracić. – Piętnowanie błędów może w niektórych przypadkach prowadzić do wywołania w nich poczucia zagrożenia i jeszcze większego solidaryzmu grupowego. A jeżeli np. urzędnik będzie się bał, to będzie solidarny z innym urzędnikiem, a nie z petentem – wyjaśnia.
– W przypadku lekarzy to jest zmowa istniejąca już od czasów Hipokratesa. W pierwszej formule jego przysięga brzmiała tak, że każdy, kto będzie się uczył zawodu, na pewno będzie w nim dobry. Tak zaczęły powstawać korporacje. To trwa więc od wieków, jest utrwalane i wielu po prostu pasuje – stwierdza Michał Kuszyk. Jego zdaniem, tego typu patologie wynikają również z dominującej wciąż mentalności rodem z PRL. – Dojrzałe korporacje w innych krajach zupełnie inaczej rozliczają swoich członków, a my wciąż jesteśmy jeszcze młodą demokracją – ocenia.
To jest zmowa istniejąca już od czasów Hipokratesa. W pierwszej formule jego przysięga brzmiała tak, iż wynikało z niej, że każdy, kto będzie się uczył zawodu, na pewno będzie w nim dobry. Tak zaczęły powstawać korporacje. To trwa więc od wieków, jest utrwalane i wielu po prostu pasuje.
Piętnowanie błędów może w niektórych przypadkach prowadzić do wywołania w nich poczucia zagrożenia i jeszcze większego solidaryzmu grupowego.
Wśród wszystkich, którzy w tego typu zawodzie pracują są takie przepływy informacji, dzięki którym wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą. I wychodzą z założenia, że każdemu człowiekowi może się przydarzyć błąd, szukają dla niego jakiegoś usprawiedliwienia