Czy NATO przetrwa Trumpa? Ekspert wyjaśnia, dlaczego "zmierzamy ku katastrofie"
Marcin Bosacki
25 lutego 2019, 10:40·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 25 lutego 2019, 10:40
– Jeśli będziemy nadal prowadzić taką politykę, to zostaniemy samotni, bez sojuszników? – zapytał senator USA Lindsey Graham. – Tak – odpowiedział krótko generał Curtis Scaparotti, dowódca sił amerykańskich w Europie.
Reklama.
Do tej rozmowy doszło tydzień temu w kuluarach prestiżowej konferencji bezpieczeństwa w Monachium, najważniejszym od lat spotkaniu elit politycznych Europy i Ameryki.
Senator Graham kontynuował:
– Czyli zmierzamy ku katastrofie?
Generał odrzekł:
– Tak, proszę pana.
Konwersacja, opisana przez „New Yorkera” na podstawie relacji świadków, dotyczyła Syrii i ogłoszonego nagle przez prezydenta Donalda Trumpa planu całkowitego wycofania stamtąd sił USA. I w efekcie – pozostawienia sojuszników, zwłaszcza Kurdów, samym sobie. Większość ekspertów po obu stronach Atlantyku uważa ten pomysł za katastrofalny, bo zyska na nim nie tylko Assad, ale przede wszystkim Iran i Rosja.
Ale powszechne jest też przekonanie, że nagłe porzucenie sojuszników w Syrii wiele mówi o sytuacji sojuszników USA na całym świecie. W NATO zwłaszcza. Wiemy na pewno, że Donald Trump publicznie mówił o NATO, że jest "przestarzałe", a po cichu co najmniej kilka razy poruszał ze współpracownikami kwestię ewentualnego opuszczenia Sojuszu przez USA.
Do tego, chyba, formalnie nie dojdzie – pogląd prezydenta, że Sojusz jest USA niepotrzebny, mało kto prócz niego w Waszyngtonie podziela.
Ale obserwujemy niewątpliwie osłabianie, rozszczelnianie NATO. Coraz szybsze rozchodzenie się większości Europy z Ameryką. To dziś największy problem polityki międzynarodowej na Zachodzie. Dla krajów takich jak Polska – średniej wielkości, za to z niezwykle trudną geografią, to problem fundamentalny.
W Europie panuje przekonanie, że od katastrofy chroni nas fakt, ze prezydent USA nie decyduje o polityce zagranicznej sam. To prawda, że niewielu z ludzi, którzy dziś współdecydują o polityce supermocarstwa, powiedziałoby, jak prezydent Trump, że Europa to "wróg". Jednak większość z nich Europy nie lubi, niemal wszyscy – lekceważą.
Naturalnie, Amerykanie mają w swej krytyce Europy trochę racji. Większość rządów europejskich wydaje na obronność zbyt mało, inne, jak rząd PIS, w budżetach wojskowych ukrywa wydatki na drogi czy samoloty VIP. Nie wszyscy sojusznicy są solidarni – Niemcy np. w kwestii gazociągu Nord Stream II czy Włosi i Węgrzy otwarcie flirtujący z Rosją.
Ale Ameryka też często, albo raczej częściej, nie okazuje solidarności, za Trumpa zresztą szczególnie regularnie. Wystarczy wspomnieć jednostronne wycofanie się z układu USA i Europy z Iranem.
To USA Trumpa lekceważy przede wszystkim fundamenty NATO, czyli wspólne wartości. Preambuła Traktatu Waszyngtońskiego mówi, że członkowie maja chronić "wspólne dziedzictwo i cywilizację, oparte na zasadach demokracji, wolności jednostki i rządów prawa". Obecny rząd amerykański nie zwraca na to uwagi. Turcja krytykowana jest chwilami słabiej niż Unia Europejska czy Niemcy. Wolną rękę dostaje Orban. Krytyka PiS-u dotyczy nie zasad, a wyłącznie spraw, na których zależy Ameryce: sporów z Izraelem czy ataków na (będący własnością firmy z USA) TVN.
Tak jest ze wszystkim: Ameryka Trumpa wszystkich, także sojuszników, traktuje wyłącznie w kategoriach wąskich interesów, a nawet handlu: dasz, to coś dostaniesz. Nie dostrzega, ze przewaga USA i całego Zachodu w świecie, począwszy od II wojny polegała na czym innym: polityce opartej na wspólnych zasadach (nawet jeśli czasem naginanych) i wypracowywaniu jedności (nawet jeśli trudnej).
Większość Europy, po początkowym szoku, wypracowała dwutorową „strategię na Trumpa”.
Po pierwsze – dogadywać się na tych polach, gdzie się da – albo z samym prezydentem, albo, częściej, z jego otoczeniem i innymi członkami rządu. W to samo gra i rząd PiS, choćby w rozmowach o zwiększeniu obecności wojsk amerykańskich w Polsce.
Po drugie, odpowiedzią UE czy takich państw jak Francja, Niemcy czy Skandynawia jest mocniejsza koordynacja wewnątrzeuropejska i szukanie bliższych więzi z partnerami trzecimi, jak Kanada, Australia czy Japonia. Nasz rząd robi coś odwrotnego – rzuca się w ramiona Ameryki Trumpa ze wszystkim i bezwarunkowo, czego dowodem ostatnia konferencja antyirańska w Warszawie.
Charakterystyczny – i smutny – jest też styl reakcji świata na nową, egoistyczną jak nigdy wcześniej, politykę Ameryki. Lizusostwo uprawia nie tylko polski prezydent ("Fort Trump"), ale też więksi partnerzy – próbował, bez skutku, tej taktyki np. Emmanuel Macron. Ostatnio premier Japonii zbulwersował cały kraj i pół świata, gdy wyciekła ukrywana wiadomość, iż zgłosił Trumpa do nagrody pokojowej Nobla.
W samym Waszyngtonie jest jeszcze ciekawiej. Z otoczenia prezydenta USA znikają fachowcy, którzy mówili mu czasem niemiłą prawdę, a świetnie mają się ci, którzy nie mają oporów z szafowaniem pochlebstwami. Wiceprezydent Pence w swym przemówieniu w Monachium wymienił Trumpa ponad 30 razy. To dużo więcej, niż zastępca chińskiego I sekretarza Xi Jinpinga wspomniał swojego szefa...
Czym Zachód będzie się różnił od Wschodu – putinowskiego lub chińskiego – jeśli będą nim rządzić takie same, marne, czasem żenujące, reguły? Przesada? Być może. Ale co będzie, jeśli ekstrawagancki prezydent porządzi w Białym Domu nie dwa, a jeszcze sześć lat? Trump, owszem, jest w USA rekordowo niepopularny. Ale jego polityczni przeciwnicy, Demokraci, nie mają nikogo, kto byłby popularny bardziej...
Marcin Bosacki