Na YouTube pękło już 11 mln odsłon, a o głośnym dokumencie braci Sekielskich piszą na całym świecie. Innymi słowy film widział zapewne już prawie każdy zainteresowany (w Polsce) i dlatego postanowiliśmy zapytać twórców dokumentu o to, czego nie widać. – Pierwszy szkielet filmu trwał między osiem a dziewięć godzin – mówi w rozmowie z naTemat Marek Sekielski, jeden z twórców filmu.
Efekt końcowy widział prawie każdy i jest dość piorunujący. Jednak żeby stworzyć dwie godziny takiego dokumentu, zaangażowane w produkcję osoby musiały poświęć znacznie więcej czasu.
– Nie było niczego takiego, jak stały plan dnia. Albo się weryfikuje dokumenty, albo coś się sprawdza. Taka typowa praca dziennikarska, nic seksownego, za to dużo dłubania. Gdzieś trzeba pojechać, z kimś się spotkać, porozmawiać, coś sprawdzić. Poznać się lepiej z jakąś osobą, żeby zaufała, potem udzieliła wywiadu, coś powiedziała. Tzw. rozmasowywanie – twierdzi Marek Sekielski.
I jeśli codzienna robota była w pewnym sensie "papierkowa", to dni zdjęciowe były już po prostu bardzo, ale to bardzo wyczerpujące. – Dzień zdjęciowy w trakcie prac nad dokumentem w naszym pojęciu wykraczał poza polskie przepisy BHP. Jak już jesteśmy na zdjęciach, to wstajemy często o czwartej, ruszamy gdzieś daleko, zwykle wracamy po północy. W trakcie tej produkcji zrobiliśmy tysiące kilometrów, a polskie drogi często nie ułatwiają pracy – podkreśla Sekielski.
Te słowa doskonale oddają ogrom pracy, który twórcy włożyli w swój projekt.
Nie tylko bracia Sekielscy
O filmie "Tylko nie mów nikomu" mówimy głównie w kontekście braci Sekielskich, ale przecież nie stworzyli go sami. Oprócz nich pracowali jeszcze dwaj dokumentaliści i dwaj operatorzy. Są niedostępni dla mediów.
Ich praca była jednak nieoceniona, co wynika ze specyficznych warunków, w których powstał dokument. – Sprawdzony skład jest lepszy niż nowy, a my nie mamy tego komfortu większych redakcji. Nie mamy czasu, żeby ktoś nowy się poduczył, zaczął sprawnie poruszać się w obszarze dokumentacji. Potrzebujemy ludzi od razu skutecznych – zwraca uwagę Sekielski.
Czy znana twarz bardziej pomaga, czy bardziej przeszkadza?
Produkcja takiego dokumentu jako "Tylko nikomu nie mów" wymagała nie tylko olbrzymiej pracy, ale i zimnych nerwów podczas konfrontacji czy nagrań z ukrycia. Oczywiste wydaje się więc, że w takich sytuacjach nieszczególnie "przydatny" był Tomasz Sekielski. Jego twarz już przed publikacją filmu znało wielu Polaków, teraz zapewne zna prawie każdy.
Z tego powodu męża Anny udawał właśnie brat Tomasza Sekielskiego. Nie da się jednak ukryć, że bez Tomasza film zapewne nigdy nie powstałby. – Gdyby nie Tomek i jego znana twarz, nigdy byśmy nie zrobili tego dokumentu. Ja bym takich pieniędzy jak on nie uzbierał, nawet gdybym rozwiesił się na banerach w centrum miasta. Tomek przez to, że jest znany, dawał ludziom poczucie, że wiedzą, z kim się kontaktują, na tym ten projekt był zbudowany. Zdobyliśmy zaufanie – przypomina Marek Sekielski.
Z drugiej strony przyznaje, że już "w terenie" właśnie ze względu na rozpoznawalność jego brak bywał nieprzydatny. – Natomiast już "w akcji" Tomek w newralgicznych momentach dni zdjęciowych rzeczywiście ukrywał się na tyłach naszego produkcyjnego busika. Na szczęście mamy przyciemniane szyby, więc można było się schować. Jest oczywiste, że wszystkie nagrania z ukrycia robiłem ja. Bo jestem anonimowy, nikt mnie nie rozpoznawał – opowiada.
Film mógł być znacznie dłuższy
Już sam film jest długi, bo dwugodzinny, ale nawet w tym kontekście materiału było znacznie, znacznie więcej. – Jeśli dobrze pamiętam, to układka (przebrany materiał filmowy – red.) na naszym timelinie (w programie do edycji wideo – red.), już po tym, jak Tomek poszczególne epizody złożył, taki pierwszy szkielet filmu, trwała między osiem a dziewięć godzin. Ale tak to jest przy takich produkcjach. Surówki zajmują coś w okolicach dochodzących do półtora terabajta – przypomina sobie Marek Sekielski.
Jednocześnie w jego odczuciu film nie mógł być dłuższy, a nawet powinien być krótszy. – To było absolutne maksimum. Film nie mógł być dłuższy, bo ludzie nie daliby rady go obejrzeć. Nagromadzenie tragedii jest zbyt duże. Nawet te dwie godziny to według mnie zbyt dużo. Półtorej godziny pewnie byłoby lepsze, ale Tomek lubi opowiadać te historie. To był taki kompromis – wyjaśnia Sekielski.
Podkreśla też, że w filmie nie mogło znaleźć się więcej wątków. – Nie byłbym zwolennikiem opowiedzenia w ciągu dwóch godzin np. piętnastu historii. Technicznie było to możliwe, ale odbiór takiego nagrania byłby trudny.
Nikt nie podsyłał im nieprawdziwych informacji
Film braci Sekielskich nie mógłby też powstać bez zaangażowania zwykłych Polaków, którzy informowali ich o kolejnych przypadkach pedofilii w Kościele. I nie były to bynajmniej żarty z twórców. – Generalnie reguła jest taka, że ludzie nie robili sobie z nas żartów i podsyłali nam prawdziwe informacje – przyznaje Marek Sekielski.
Zresztą te informacje nadal spływają. – Będziemy je weryfikować. Na pewno zrobimy drugą część (filmu – red.), ale myślę, że pójdziemy w kierunku czegoś większego, niż jeden epizod uzupełniający. Mnie już korci, bo to są naprawdę ciekawe rzeczy. Żeby w to wejść, potwierdzić, czy to prawda – podkreśla.
Mają już gotowy materiał o kolejnych pedofilach
Już wyżej zauważyliśmy, że film mógł być znacznie dłuższy. Ale co istotne, to nie przedstawione historie mogły być szerzej opisane, a mogły się znaleźć w nim zupełnie inne przypadki pedofilii w Kościele.
– Mamy nagranych już kilka dłuższych rozmów (w kwestii nowych wątków). Na nich możemy bazować, zdjęciowo też jesteśmy już dograni. To więc historie nie tylko udokumentowane researchersko, ale nagrane. Oczywiście wymagają poprawek, ale mamy już dużo na przyszłość – zapowiada Marek Sekielski.