Powołanie rosło razem z nimi, często byli ministrantami i marzyli, żeby za parę lat stać przed ołtarzem, ale już w roli księdza. Niektórzy uważali, że to "dobra fucha żyć z tacy". A i zaszczyt. A i rodzina się cieszyła, babcie składały ręce do Boga. Jakie to szczęście, że wnuk będzie księdzem. Ale im wystarczył rok albo dwa, żeby zmienić zdanie i prędko uciec z seminarium. Niektórzy odeszli nawet z Kościoła.
Janek do końca życia nie zapomni ostatniej spowiedzi przed wstąpieniem do seminarium. To była bardzo długa i szczera rozmowa. Mówił, że boi się celibatu i że chciałby mieć dzieci, założyć rodzinę.
– Usłyszałem od księdza, że jak się rzeczywiście ma powołanie, jak jest się w pełni oddanym Bogu, to z celibatem nie będzie żadnego problemu. "Pan Bóg zadba o dochowanie celibatu" – Janek przytacza słowa duchownego. I do dziś aż mu się oczy błyszczą. Bo ksiądz mówił z pasją, tą spowiedzią bardzo podniósł go na duchu.
– To było jak przemówienie motywacyjne. Ksiądz na żywym przykładzie pokazał mi, że można wytrwać w celibacie – rzuca Janek.
Późnej w seminarium pytania o celibat nie były już tak mile widziane. – Powtarzano teksty z wystąpień papieskich, mówiące o tym, że celibat jest po to, żeby ksiądz był w pełni oddany ludziom. Co też jest dziwne, bo celibat nie jest dogmatem Kościoła, tylko przepisem – wspomina niedoszły ksiądz.
I z rezygnacją w głosie wraca do spowiedzi: – Odchodząc z seminarium dowiedziałem się, że ten sam ksiądz ma nie tylko dziewczynę, ale i dziecko. Autentyczność tej spowiedzi legła w gruzach. Poczułem duże rozczarowanie.
Podobnie, jak wtedy, kiedy widział księży, którzy łamali celibat. I takich młodych-rozczarowanych kleryków jest wielu. A chętnych, by zostać księdzem w ogóle coraz mniej. Od lat na sile przybiera "kryzys powołań".
"Wygląda na to, że sytuacja w seminariach i nowicjatach w Polsce jest skutkiem i symptomem bardzo poważnego zjawiska, które dotyka Kościół w naszej Ojczyźnie. I leczenie objawowe niewiele tu pomoże" – pisał na łamach Deon.pl ksiądz Artur Stopka.
Ksiądz bez podwójnego życia
Często już w samych seminariach klerycy dochodzą do przykrego wniosku, że nie chcą mieć nic wspólnego z klerem. Wystarczy rok albo dwa, żeby się o tym przekonać. Trudno o dane, które zobrazują, jaka część kleryków dotrwa w seminarium do samych święceń. Ale – jak powtarzają niedoszli księża – to niewielka grupa.
– Zaczęło nas 17, skończyło może trzech – słyszę. Na początku każdy tak samo mocno czuł powołanie. Chociaż niektórych "na księdza wysyłały babcie", część po prostu liczyła na dostanie życie na parafii.
Janek nie, on bardzo wierzy w Boga, udzielał się, chciał zostać księdzem, ale takim z prawdziwego zdarzenia. Z seminarium odszedł właściwie na początku – wytrzymał rok. Kiedy powiedział przełożonym, że rezygnuje, to usłyszał, że był dobrze zapowiadającym się klerykiem.
– Ta informacja wywołała u przełożonego bardzo duże zdziwienie. On mówił, że osobiście chciałby, żebym został księdzem – opowiada Janek.
Ale to go nie zatrzymało. Dziś wskazuje na dwa powody.
Pierwszy: – Przed wejściem do seminarium zupełnie inaczej rozumiałem posłuszeństwo. Wydawało mi się, że muszę być posłuszny tylko biskupowi, co będzie oznaczało, że będę pracować we wskazanym przez niego miejscu – mówi Janek.
Ale już w seminarium przekonał się, że "posłuszeństwo" w Kościele jest znacznie bardziej pojemnym określeniem.
– Chciano stworzyć wzór modelowego księdza. Każdy z kleryków powinien przejść transformację mentalną, by po wyjściu z seminarium zachowywać się jak typowy ksiądz. Czyli: odpowiadać na pytania według schematu, mieć wyrobioną przez Kościół opinię na poszczególne tematy. I oni kończąc seminarium doskonale wiedzą, w jaki sposób powinni się wypowiadać, a jakie komentarze mogą przynieść przykre konsekwencje. Dla mnie to jest pranie mózgu – stwierdza.
Janek zadawał pytania, drążył. Kiedy targały nim jakieś wątpliwości, to mówił o nich na forum. Oczekiwał dyskusji. Dlatego czasami trafiał na dywanik. Na przykład po tym, gdy podczas kolacji zapytał, dlaczego Kościół zabrania antykoncepcji.
– Jeżeli mówimy o tym, że antykoncepcja naturalna jest dozwolona, a jej celem też jest przeciwdziałanie zapłodnieniu, to dlaczego w takim razie antykoncepcja sztuczna – przy pomocy prezerwatywy – jest grzechem? – to go nurtowało. Ale w seminarium nikt mu na to pytanie nie odpowiedział.
Janek sześć lat spędzonych w seminarium porównuje do trzymania psa na uwięzi. Wychowywanie poprzez ograniczanie. Rygor jak w wojsku.
– Cały dzień jest zaplanowany co do minuty. Nie ma dostępu ani do telefonu, ani do internetu. Na wyższych latach już się pojawia, ale tylko w określonych godzinach, a konta kleryków są sprawdzane pod względem tego, z jakich stron korzystali. To odrealniony świat. Po tych sześciu latach jest się tak sklerykalizowanym, że trudno się odnaleźć, trudno zrozumieć ludzi, ich problemy – uważa Janek.
I dodaje: – A kiedy seminarium się kończy, to kleryka spuszcza się z tej smyczy. Wtedy taki ksiądz jest poza kontrolą. Moim zdaniem nie ma odpowiedzialności bez wolności. Trudno więc mówić o odpowiedzialności za czyny kleryków wtedy, kiedy oni nie mają tej wolności. Weryfikacja tego, czy ktoś się nadaje na księdza, czy też nie, powinna bazować na czynach kleryka, ale wykonywanych w pełnej wolności.
Był też drugi powód porzucenia seminarium. Janek zdał sobie sprawę z tego, że nigdy nie będzie miał swojej rodziny. – Nie chciałem być księdzem, który będzie prowadził podwójne życie. Jeżeli być księdzem, to w pełni szczerym i oddanym. Wierzę, że lepiej zbawić się w garniturze, niż potępić w sutannie – rzuca.
Podobne dylematy miało wielu jego kolegów z seminarium. Ale nie każdy miał odwagę i wsparcie rodziny, by odejść.
– Klerycy przechodzą wewnętrzne dramaty, odchodząc z seminarium. Pojawiały się coraz silniejsze myśli, że chcą odejść, ale boją się reakcji matki, ojca, rodziny, wioski, proboszcza. To że oni są w seminarium oznaczało, że są księżmi, a odejście, to zdrada Kościoła. Abstrakcja – ocenia.
Jan miał wsparcie rodziny. Zaakceptowali, że nie będzie księdzem. Po wyjściu z seminarium próbował sobie ułożyć życie na nowo. Założył firmę, chce założyć też rodzinę. – Dzisiaj jestem szczęśliwym i wolnym człowiekiem, mającym świadomość tego, że w pełni odpowiadam za swoje słowa i decyzje – mówi pewny swego.
I nie żałuje, że próbował zostać księdzem. – Uważam, że to były dwie bardzo dobre decyzje: pójście do seminarium i odejście stamtąd. W seminarium było wielu fajnych przełożonych, którzy być może jeszcze są za nisko, żeby móc przebić się z pewnymi poglądami. Ksiądz Prusak mówił, że mamy rozdźwięk między Episkopatem a Kościołem wiernych. I ja się z tym zgodzę.
Najpierw z seminarium, później z Kościoła
Teraz wspomnienia z czasów seminarium wracają do Cezarego Sochackiego ze zdwojoną siłą. A wywołuje je arcybiskup Marian Gołębiowski, który jak się okazało, krył księdza-pedofila.
– On był moim rektorem w seminarium. Miałem z nim zajęcia. Uważałem go za bardzo fajnego człowieka, oczytanego erudytę – opowiada Sochacki.
To jemu musiał powiedzieć, że rezygnuje z seminarium. – Odparł, że to zła decyzja, mówił, że zostanę życiowym rozbitkiem – wspomina. I dziś mówi wprost, że ma rozdarte serce, kiedy słyszy, że arcybiskup, który uczył go moralności, ma tyle za uszami.
– Ten sam facet ukrywa gościa, który gwałci małe dzieci. Uważam, że gdyby nie jego decyzja (o przeniesieniu księdza Pawła Kani – red.) , to ten chłopiec byłby oszczędzony – mówi ze smutkiem.
Cezary do seminarium wstąpił na początku lat 90. Był pełen ideałów. Naczytał się Nowego Testamentu, szczególnie Ewangelii świętego Mateusza. Ale po dwóch latach w seminarium zmienił zdanie na temat tego, jak wygląda życie księdza.
– Z jednej strony czytałem w Ewangelii, że prawda nas wyzwoli, a z drugiej słyszałem od przełożonych, żeby z nikim nie rozmawiać na temat tego, co się dzieje za seminaryjną bramą. Miałem nie spotykać się z osobami, których ksiądz-proboszcz nie akceptował – opowiada.
Wspomina, że uderzył go też cynizm. I na dowód przytacza pewną sytuację:
– Poszedłem sobie kupić buty: z miękkiej skóry, przecenione, kosztowały bardzo niewiele. Ale miały jedną wadę – na czubku miały blaszki. Dla mnie to nie miało żadnego znaczenia. Chodziło mi o buty, w których będę mógł codziennie chodzić po seminarium. Ale te buty zostały wezwane na dywanik – opowiada.
Cezary usłyszał, że "jest niepotrzebnym prowokatorem" i dostał "absolutny zakaz chodzenia w tych butach". – Wtedy zwróciłem księdzu-dyrektorowi uwagę, że mnie o wiele bardziej przeszkadzają buty kolegi, które kosztowały dwadzieścia razy tyle, co moje. Ale to dla księdza-dyrektora nie było problemem – dodaje.
– Stwierdziłem, że nie chcę żyć wśród cyników, w zakłamaniu. Moi koledzy powtarzali, że znalezienie "fajnej roboty" jest ważniejsze niż zło, które widzimy. Bo niektórzy uważali, że to bardzo wygodny zawód. A ja inaczej do tego podchodziłem – przyznaje Cezary.
Po dwóch latach seminarium zrezygnował. Najpierw wysłali go na roczny urlop, kazali przemyśleć sprawę. Wrócił do rodzinnego miasta, współpracował z parafią. Ale nie chciał wracać. Miał już też wtedy w pamięci sceny jak z filmu "Kler". W jednym z bohaterów Smarzowskiego zobaczył swojego przyjaciela.
– On zaraz po seminarium pojechał na plebanię i wdał się w romans z kobietą. Dziś już ze sobą nie są, ale on nadal jest księdzem – mówi.
Widział też przelewający się alkohol. – W seminarium podczas spotkań różnych księży widziałem sporo alkoholu. Wieczerze, nie wieczerze. Alkoholizm księży już wtedy był problemem. Podobnie jak romanse. Oni byli odsyłani z placówki na placówkę. Chodziło nie o to, by rozwiązać, ale ukryć problem – stwierdza Sochacki.
Seminarium było dla niego "oderwaniem się od rzeczywistości". Po wyjściu nie wiedział nawet, ile kosztuje masło. – Nawet jeśli większość kleryków trafia do seminarium z czystych pobudek, to wychodzą przemieleni przez ten system. Nie potrafią samodzielnie myśleć – uważa Cezary.
On do seminarium wracał w snach jeszcze dwa lata po wyjściu. Ale nie były to miłe sny. W domu też nie miał lekko, kiedy powiedział, że nie chce zostać księdzem.
Od razu nie odciął się od Kościoła. Mówi, że to była silna więź. Ale potem potem poszedł na studia, wybrał pedagogikę. Zaczął pracę w domu opieki społecznej. Później załapał się w biurze reklamy "Gazety Wyborczej". I tak od 25 lat pracuję w agencjach reklamowych, domach mediowych. Ma czworo dzieci.
Parę lat temu zdecydował się też na to, by wystąpić z Kościoła. Tak to tłumaczy:
– Wielu moich znajomych księży odeszło od Kościoła. To organizacja, która ma kompletną dysharmonię tego, co mówi i myśli. Działa w oderwaniu od Biblii. A sanktuaria to centra biznesu. To dziś organizacja polityczna. Kościół jest w rękach arcybiskupa Michalika, Nycza, którzy zamykają oczy, żeby nie widzieć prawdy. A ludzi szantażuje się piekłem. To nie jest mój Kościół.
Złość wzięła górę nad powołaniem
Marek w Kościele czuł się jak w domu. Od 10 lat był ministrantem, służył przy księdzu. – Myślałem, że to moje miejsce i że się odnajdę w seminarium – mówi.
Podczas rekrutacji pytano go o to, co go motywuje, co chce osiągnąć w przyszłości. – Rodzina jest ważna. Ale moja nie jest krystaliczna. Ojciec jest, bo jest. Ale nie było jakiegoś takiego argumentu: że jak twój ojciec pije, czy nie chodzi do kościoła, to się nie nadajesz – opowiada.
Dzień zaczynał się wcześnie, bo około 5 rano, później zajęcia, prace porządkowe, wieczorna modlitwa, nauka. Marek nie pamięta rozmów o celibacie, na pierwszym roku nie miał też zajęć z seksuologii.
– Będąc tam nie czułem żadnego pociągu do kobiet. Wiedziałem, że obrałem inną drogę, uczę się dawać przykład i nie chcę tego psuć. Ale nie każdy miał takie przekonanie. Niektórzy chcieli sobie w łatwy sposób życie ułożyć. Na zasadzie, że będą z parafian ciągnąć kasę – mówi.
Mimo wielkiego zapału, Marek odszedł z seminarium po pierwszym roku. – Jak już zobaczyłem, jak to wygląda od środka, że z każdego podejrzenia człowiek musi się tłumaczyć... A jak byłoby jak w filmie Sekielskich, to nie chciałbym być oskarżany i ciągle się komuś z czegoś tłumaczyć– dodaje.
Czego dotyczyły te pomówienia? – To była plotka na temat tego, że utrzymuję jakieś relacje z kobietami. Mam być księdzem, a mnie się podejrzewało o bycie w związku. To nie było prawdą. Zbulwersowało mnie, że jak kogoś o coś podejrzewają, to nie ma żadnej szansy na obronę – mówi.
– A co z powołaniem, wyparowało? – dopytuję. – Nie, ale złość wzięła górę. Chciałem, uczyłem się i robiłem wszystko, żeby się tam utrzymać w seminarium. A tu nagle mam się tłumaczyć z czegoś, co nie miało miejsca. Wkurzyło mnie to. Straciłem nadzieję – przyznaje.
W seminarium próbowali Marka jeszcze przekonywać, żeby został. Ale nie chciał, bo wiedział, że jak już zostanie księdzem, to będzie tak samo: będzie afera, jak będzie padał cień podejrzeń.
Tym bardziej, że taki kleryk pokus ma sporo. O tym Marek przekonał się już w seminarium.
– Klerykom, księżom łatwiej zgubić drogę. Najbardziej "oblegani" byli ci, którzy już nosili sutanny, czyli od trzeciego roku. W naszych kręgach mówiło się: "Za mundurem panny sznurem, za sutanną całą bandą". Ale nie odczułem czegoś takiego, jak w filmie braci Sekielskich. Nie molestowano chłopców, raczej spotykano się z kobietami – przyznaje szczerze.
W domu dobrze go przyjęli, jak zrezygnował z seminarium. Matka powiedziała, że to przecież jego życie. On na nowo szukał swojej drogi, na początku jeździł ciężarówką. Po pewnym czasie pomyślałem o mundurze i poszedł do wojska. Znalazł też narzeczoną.
Czy żałuje, że nie został księdzem? – Żal zawsze jest. Jak się obiera jakąś drogę... Ale z drugiej strony, jestem teraz w innym punkcie życia, robię co innego. I jeśli byłbym księdzem, to bym żałował, że nim jestem. Poza tym, nierealne jest, żeby wrócić na tamtą drogę. Mam zobowiązania wobec narzeczonej, kupiłem mieszkanie, muszę spłacać kredyt.
Pytam Marka, czy widział film braci Sekielskich. Mówi, że nie. Ale szybko dodaje: – To (czyli pedofilia – red.) obecnie zdarza się w każdej grupie społecznej. Teraz jestem w wojsku i w tym gronie też wiele takich osób by się znalazło. Zboczenie wszędzie grasuje.
Imiona niektórych bohaterów – na ich prośbę – zostały zmienione.
Kiedyś chciałem coś przedyskutować, zrozumieć, wtedy usłyszałem od innego kleryka, że my tu nie jesteśmy od myślenia, ale od wierzenia.
Janek
Jest część kleryków, która zaczyna myśleć tak, jak mówią księża, jest część, która myśli co innego, ale nawet w prywatnych rozmowach tego nie przyznają. To jest spowodowane wielkim pragnieniem pozostania księdzem. Oni zwyczajnie się boją, że jeśli zaczną mówić to, co naprawdę uważają, że spotka się to z reakcją przełożonych i nie będą mogli skończyć seminarium. Zostaną usunięci za nieodpowiednie poglądy.