
Jedni informowali mieszkańców, walczyli ze skutkami i tworzyli płyn Lugola, jak prof. dr hab. Stanisław Chibowski z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Drudzy dopiero mieli się dowiedzieć, co tak naprawdę się stało. I odczuli efekty braku informacji na własnej skórze (niektórzy dosłownie).
Koło południa przyszedł dyrektor i przerwał lekcje. Mówił coś o wybuchu na Ukrainie i kazał iść do domu. Byliśmy przeszczęśliwi i cały dzień spędziliśmy na zabawie na dworze i graniu w piłkę. Nie mieliśmy pojęcia my - ale też nasi rodzice - że to niebezpieczne. Była mowa o jakiejś chmurze, wiedzieliśmy (jako dzieci), że trzeba jej się bać, ale niebo było bezchmurne, więc czuliśmy się bezpieczni.

Informacje na temat tego, co się faktycznie stało i co może grozić, czy już nam grozi, były znikome. Media wtedy tak nagminnie kłamały, że niewielu faktycznie przejęło się tymi strzępkami ostrzeżeń i informacji jakie się pojawiały.
Jeśli chodzi o mnie, to komunistyczny dyrektor mojego liceum nastraszył nas - maturzystów, że jeśli nie stawimy się na pochód pierwszomajowy, nie dopuści nas do matury. To były takie czasy, że baliśmy się, że ta obietnica zostanie spełniona, a wszyscy chcieliśmy zdać egzamin dojrzałości.
Miałam wtedy prawie 27 lat i byłam w ósmym miesiącu ciąży. O wybuchu elektrowni w Czarnobylu dowiedziałam się przypadkiem pięć dni później, będąc w odwiedzinach u rodziny, która w tamtych czasach była "uprzywilejowana" - wujek był oficerem w wojsku. Dla zwykłego śmiertelnika to był temat tabu.
Kiedy pytałam lekarza, który zajmował się córką, czy ma to związek ze skażeniem powietrza po wybuchu, lekarz się uśmiechnął lekko i powiedział szeptem: ja tego pani powiedzieć nie mogę. Dla mnie stało się wtedy jasne, jaka była przyczyna choroby.
Nie pamiętam żadnej paniki. Krowy pasły się na pastwisku, kury normalnie chodziły po podwórku. Pamiętam, że ktoś coś mówił o jakiejś chmurze. I trzeba było iść do ośrodka w Chobrzanach wypić ten wstrętny płyn, którym jeszcze długo mi się odbijało (śmiech).
Miałam 25 lat i byłam mamą 9-miesięcznego synka. Pogoda była piękna, całe dnie spędzaliśmy na powietrzu w parku Skaryszewskim w Warszawie. Nikt kompletnie nie informował o zagrożeniu. Wręcz przeciwnie - mówiono, że nic się nie stało, wszystko pod kontrolą, Polska jest bezpieczna, a awaria to nie katastrofa - taki był komunikat instytucji atomistyki, której nazwy już nie pamiętam.
Dopiero po tygodniu podano komunikat, że jod ma być podany maluchom. Ustawiały się ogromne kolejki matek z dziećmi na rękach i w wózkach do przychodni na Saskiej Kępie. Lekarz podawał doustnie specyfik, wszystko w tempie taśmy produkcyjnej.