Są takie tragiczne wydarzenia, które pozostają w głowie do końca życia. Wielu z nas z najdrobniejszymi szczegółami pamięta co robiliśmy w momencie zamachu na World Trade Center, katastrofy w Smoleńsku, czy śmierci Jana Pawła II. Jednym z takich okresów historii jest rok 1986 i awaria elektrowni w Czarnobylu. Zapytaliśmy o niego naszych czytelników.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
To właśnie serial "Czarnobyl" na nowo wzbudził zainteresowanie kulisami powszechnie znanej historii. Produkcja stała się ogólnoświatowym przebojem, ale przywołała też przykre wspomnienia. Polska była jednym z tych krajów, który do serialu podchodził bardzo osobiście, bo sama zmagała się z następstwami katastrofy z 26 kwietnia 1986 roku. Praktycznie każdej osobie urodzonej przed ostatnią dekadą XX wieku z czymś się Czarnobyl kojarzy.
Wspomnieniami z tamtych czasów podzieliły się czytelniczki naTemat (pod imionami podałem miejscowość i ich wiek w 1986 roku). Przerażająca w tych opowieściach jest pewna prawidłowość. We wszystkich relacjach przewija się wątek chorób: przede wszystkim tarczycy.
Beata
10 lat, Ustroń, 1986 rok
Kiedy nastąpił wybuch w elektrowni w Czarnobylu miałam 10 lat. Mieszkałam w niewielkim miasteczku na południu Polski, w Ustroniu. To był przepiękny, słoneczny, ciepły dzień. Poszłam rano normalnie do szkoły.
Pamiętam sąsiadkę, która korzystała i się opalała. Do końca życia zmagała się potem z plamami na skórze. Pamiętam kolegę ojca, który pracował na słońcu i dwa lata później zmarł na raka skóry. Pamiętam 1 maja i kiedy po pochodzie 1-majowym (po, nie przed!) szliśmy do przychodni pić płyn Lugola. Smakował ohydnie!

Informacje na temat tego, co się faktycznie stało i co może grozić, czy już nam grozi, były znikome. Media wtedy tak nagminnie kłamały, że niewielu faktycznie przejęło się tymi strzępkami ostrzeżeń i informacji jakie się pojawiały.
Jako dziecko zupełnie to ignorowałam, ale moi rodzice także. To, co naprawdę ich przestraszyło, to plaga much i w ogóle owadów w tym i kolejnym sezonie oraz choroby skóry znajomych, ale to wszystko było już po fakcie. Trzeba zrozumieć, że informacje były bardzo chaotyczne, było ich niewiele, a do tego mało kto ufał w to, co mówią (jakby nie było) komunistyczne media.
Dorota
19 lat, Lublin, 1986 rok
Mieszkam w Lublinie. W 1986 roku miałam niecałe 19 lat, byłam w czwartej klasie liceum. Nikt nic nie wiedział. Dopiero po kilku dniach zaczęto przekazywać informacje o potrzebie zażycia płynu Lugola. Moja mama, która była lekarzem, dość szybko nam go dostarczyła. Dopiero za jakiś czas okazało się, że piliśmy go za późno.
Jedynym źródłem prawdziwych informacji było wtedy Radio Wolna Europa, którego słuchało się po nocach w domu. Nie było to jednak łatwe, bo radio było bardzo skutecznie zagłuszane.
Co mnie, młodą dziewczynę wtedy zastanowiło? Otóż dokładnie w dniu awarii był bardzo ciepły i słoneczny dzień. Moja siostra była z dwójką swoich małych dzieci na dworze, jak zresztą większość rodzin z dziećmi. Oboje teraz są dorosłymi ludźmi i zarówno oni oboje, jak i moja siostra, mają chorą tarczycę.
Moja mama poszła tego dnia na cmentarz położony niedaleko naszego miejsca zamieszkania. Zwykle był to przyjemny spacerek, jednak tego dnia wróciła bardzo zmęczona, słaba i nie mogła zrozumieć dlaczego. Niestety, rozgryźliśmy to dopiero po kilku dniach, kiedy przekazano oficjalne informacje o katastrofie.
Wszyscy stawiliśmy się 1 maja na pochodzie, podpisaliśmy listę obecności, po czym poszliśmy do domu. Wszyscy zdaliśmy maturę. Moja tarczyca jest jak na razie zdrowa, ale mam inne dolegliwości, których przyczyny nie są do końca znane. Cóż zrobić. Żyjemy, mamy rodziny i nie wyobrażam sobie, by powtórzyła się podobna sytuacja jak w 1986 roku.
Mariola
27 lat, Bydgoszcz, 1986 rok
Miałam wtedy prawie 27 lat i byłam w ósmym miesiącu ciąży. O wybuchu elektrowni w Czarnobylu dowiedziałam się przypadkiem pięć dni później, będąc w odwiedzinach u rodziny, która w tamtych czasach była "uprzywilejowana" - wujek był oficerem w wojsku. Dla zwykłego śmiertelnika to był temat tabu.
Nikt nas nie poinformował i nie ostrzegł, nikt nie podał płynu Lugola do wypicia. Nawet kobietom w ciąży i małym dzieciom nie podawano, jeśli nie było się rodziną kogoś na świeczniku lub wśród najbliższych nie było policjanta lub żołnierza zawodowego.
Pod koniec czerwca urodziłam córkę. Wszystkim dzieciom urodzonym w tym czasie po pierwszym miesiącu życia badano krew pod kątem hemoglobiny. Niestety moja córka miała bardzo niską. Na szczęście po rocznym leczeniu i odpowiedniej diecie wszystko się unormowało.
Moje dwie koleżanki, które w tym czasie były na początku ciąży niestety poroniły. Nikt nigdy nie udowodnił i głośno nie powiedział, że to przez Czarnobyl, ale z tego co pamiętam w tamtym czasie bardzo dużo kobiet poroniło, więc nietrudno powiązać fakty.
Jeśli chodzi o mnie, to 3 lata po tym wydarzeniu miałam problem z tarczycą. Bardzo się powiększyła i znaleziono na lewym płacie tarczycy 2 guzki. Zostały usunięte i po leczeniu wszystko wróciło do normy.
Monika
10 lat, Sandomierz, 1986 rok
Kiedy była awaria, miałam 10 lat. Mieszkałam z rodzicami na Śląsku, ale w każde święta czy wolne przyjeżdżałam do babci na wieś koło Sandomierza. I tam mnie zastała ta awaria, bo chyba przyjechaliśmy na święta majowe.
Mam dwoje zdrowych dzieci. Nie mam chorej tarczycy, ale moja babcia zachorowała. Najpierw na tarczycę, a potem na białaczkę, ale tę łagodniejsza. Umarła mając 79 lat.
Marzena
25 lat, Warszawa, 1986 rok
Miałam 25 lat i byłam mamą 9-miesięcznego synka. Pogoda była piękna, całe dnie spędzaliśmy na powietrzu w parku Skaryszewskim w Warszawie. Nikt kompletnie nie informował o zagrożeniu. Wręcz przeciwnie - mówiono, że nic się nie stało, wszystko pod kontrolą, Polska jest bezpieczna, a awaria to nie katastrofa - taki był komunikat instytucji atomistyki, której nazwy już nie pamiętam.
I dalej nie przekazano nam żadnych ostrzeżeń o skutkach wchłonięcia skażonego powietrza. O zagrożeniach dla dorosłych nikt nawet słowa nie powiedział, ale wiem, że z aptek zniknął cały zapas preparatów jodowych w mieście.
Ogólnie nie było wśród nas poczucia zagrożenia. Raczej dezorientacji: "Co się właściwie stało?". Nie mieliśmy wiedzy ani o samej katastrofie, ani o jej konsekwencjach zdrowotnych.
Koło południa przyszedł dyrektor i przerwał lekcje. Mówił coś o wybuchu na Ukrainie i kazał iść do domu. Byliśmy przeszczęśliwi i cały dzień spędziliśmy na zabawie na dworze i graniu w piłkę. Nie mieliśmy pojęcia my - ale też nasi rodzice - że to niebezpieczne. Była mowa o jakiejś chmurze, wiedzieliśmy (jako dzieci), że trzeba jej się bać, ale niebo było bezchmurne, więc czuliśmy się bezpieczni.
Jeśli chodzi o mnie, to komunistyczny dyrektor mojego liceum nastraszył nas - maturzystów, że jeśli nie stawimy się na pochód pierwszomajowy, nie dopuści nas do matury. To były takie czasy, że baliśmy się, że ta obietnica zostanie spełniona, a wszyscy chcieliśmy zdać egzamin dojrzałości.
Kiedy pytałam lekarza, który zajmował się córką, czy ma to związek ze skażeniem powietrza po wybuchu, lekarz się uśmiechnął lekko i powiedział szeptem: ja tego pani powiedzieć nie mogę. Dla mnie stało się wtedy jasne, jaka była przyczyna choroby.
Nie pamiętam żadnej paniki. Krowy pasły się na pastwisku, kury normalnie chodziły po podwórku. Pamiętam, że ktoś coś mówił o jakiejś chmurze. I trzeba było iść do ośrodka w Chobrzanach wypić ten wstrętny płyn, którym jeszcze długo mi się odbijało (śmiech).
Dopiero po tygodniu podano komunikat, że jod ma być podany maluchom. Ustawiały się ogromne kolejki matek z dziećmi na rękach i w wózkach do przychodni na Saskiej Kępie. Lekarz podawał doustnie specyfik, wszystko w tempie taśmy produkcyjnej.