Pewnego dnia Polacy mogą ocknąć się w rzeczywistości, w której odkręcają kurki, lecz z kranów nie wylatuje nawet kropla wody. Dariusz Witkowski, dyżurny hydrolog z Centrum Nadzoru Operacyjnego Państwowej Służby Hydrologiczno-Meteorologicznej, działającego przy Instytucie Meteorologii i Gospodarki Wodnej wyjaśnia, dlaczego taki scenariusz jest bardzo prawdopodobny w kraju nad Wisłą.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
Jest źle, czy bardzo źle?
Sytuacja hydrologiczna jest bardzo zła. Jeżeli mówić o zasobach wodnych, to na statystycznego mieszkańca naszego kontynentu przypada około 4500 metrów sześciennych rocznie. W Polsce? To zaledwie 1600 metrów sześciennych. Ogromna różnica.
Pod tym względem zajmujemy przedostatnie miejsce w Unii Europejskiej. Bądź inaczej: nasze zasoby są porównywalne z zasobami… Egiptu.
Czy można w prosty, przejrzysty sposób wyjaśnić, dlaczego owej wody nie ma?
Ujmując zagadnienie precyzyjniej: naszym głównym problemem nie jest to, że wody nie ma w ogóle; chodzi raczej o fakt, że nie ma jej wówczas, gdy jest potrzebna.
Jeżeli wziąć pod uwagę całą powierzchnię kraju, to w skali roku ilość opadów jest w zupełności wystarczająca. Lecz niestety, zbyt szybko i swobodnie spływają do Bałtyku.
Może po kolei: głównym źródłem naszych zasobów wodnych są opady śniegu, które najbardziej intensywne są oczywiście w górach. Gdy ów śnieg topnieje, woda przepływa na północ przez obszary nizinne – stanowiące większość naszego terytorium – zwiększając w ten sposób poziom wód podziemnych i gruntowych.
Jednak od kilkudziesięciu lat dzieje się to zbyt szybko, tak więc zasoby wodne nie odnawiają się w stopniu wystarczającym. Wszelakie badania naukowe pokazują zarówno to, że sytuacja jest bardzo zła, jak i coś znacznie gorszego: że wcale się nie poprawia.
Mamy zdecydowanie zbyt małą retencję wodną, a poprawienie owego stanu rzeczy to jedyna metoda na uniknięcie wielkiej katastrofy.
Rozumiem, że sytuacji nie polepszają zmiany klimatyczne?
Wbrew pozorom nie szukałbym tutaj głównej przyczyny problemu – roczne sumy opadów są takie same, lub nawet nieco większe, niż niegdyś.
Jednak coraz częściej mamy do czynienia z opadami burzowymi, bardzo intensywnymi. A im szybciej na ziemię spadnie ogromna ilość wody, tym trudniej ją zatrzymać; tak, aby wsiąkła, zamiast spłynąć do morza. Dlatego kluczem jest właściwa retencja.
Jeśli mielibyśmy cofnąć się o parę wspomnianych przez pana dekad, to do którego momentu?
Chodzi tu głównie o to, co zaczęto robić po II wojnie światowej, czyli okresie, w których rozpoczęto intensywne osuszanie bagien, prace melioracyjne w wielkiej skali.
Przez całe dziesięciolecia walczono w ten sposób o zwiększenie powierzchni pól uprawnych, zarazem doprowadzając do tego, że znalazły się w fatalnej sytuacji, jeżeli chodzi o retencję wodną. Jak mówiłem wcześniej: woda nie ma czasu na wsiąknięcie w podłoże, przepływa zbyt szybko i łatwo.
Lecz oczywiście nie o samo rolnictwo chodzi. Proszę rozejrzeć się wokół – wszędzie budujemy drogi, chodniki oraz parkingi, czyli nawierzchnie, które są wręcz fatalne dla retencji.
Już w godzinę po wielkiej ulewie nie zobaczy pan żadnej kałuży, bo cała wilgoć popłynęła dalej, zamiast wsiąknąć w ziemię, zasilając w ten sposób wody powierzchniowe i gruntowe.
Istnieje jakiś złoty środek na poprawę tego stanu rzeczy?
Kroki, jakie powinny zostać podjęte (lecz nikt nie robi tego w odpowiedniej skali) można wymieniać naprawdę długo. Rozwiązanie naszego problemu to gigantyczne wyzwanie, które wymagałoby podejścia systemowego, kompleksowego.
Powinniśmy np. zwiększać ilość obszarów zielonych, które świetnie magazynują zasoby wodne. Do tego należałoby wspomnieć o konieczności budowy kolejnych zbiorników wodnych.
Podkreślmy: nie chodzi tutaj o ogromne przedsięwzięcia, bo te mają sens głównie w obszarach górskich. W całym kraju powinno powstawać jak najwięcej mniejszych zbiorników – stawów i oczek wodnych, zbieranie deszczówki.
Do tego budowanie tzw. zielonych (obsadzonych roślinnością) dachów – metod jest naprawdę wiele.
Wie pan, co jest tutaj sprawą absolutnie kluczową? To, że nie powinniśmy czekać na decyzje polityków, licząc, że podejmą wreszcie działania dotyczące olbrzymich przedsięwzięć, bo po prostu nie mamy na to czasu. Naprawę zepsutej sytuacji hydrologicznej należy zacząć od każdego Polaka.
Na zasadzie kropli drążącej skałę?
Tak, tutaj najistotniejsze jest uświadamianie i jeszcze raz uświadamianie. Każdy z nas powinien zrozumieć, że pewnego dnia może odkręcić kurek, a z kranu nie wypłynie nawet jedna kropla; że taka sytuacja nie jest jakąś tam fantastyczną wizją, tylko bardzo prawdopodobnym scenariuszem.
Zbyt wielu Polaków dostępność wody traktuje jako coś oczywistego, nie wiedząc nawet, że jest jej znacznie mniej, niż mogłoby się wydawać. Wychodzimy z założenia, że przecież stanowi ona ponad 70 procent powierzchni naszej planety.
Tak, jednak zasoby wody słodkiej to zaledwie 2,5 procenta, natomiast ta zdatna do picia stanowi tylko 1 procent! Dlatego zacznijmy szanować wodę, oszczędzając ją na tyle, na ile tylko możemy; goląc się, myjąc zęby albo naczynia.