Pamiętam rok 2006 i mundial na niemieckich boiskach. Najpierw zaskakująca klęska z Ekwadorem, a potem mecz z gospodarzami, w którym choć prezentowaliśmy się słabo, byliśmy o krok od osiągnięcia remisu. Pamiętam jak po golu Oliviera Neuville'a długo nie mogłem zasnąć. Byłem już za duży, za stary by płakać, ale strzelone nam bramki przeżywałem przez kilka dni. Podobnie dwa lata później nie mogłem pogodzić się z rzutem karnym podyktowanym przez Howarda Webba. Mecz z Austrią oglądałem na otwartym powietrzu, ze znajomymi i pamiętam, że zaraz po jego zakończeniu siedziałem przez kilka minut na trawie myśląc o tym co właśnie się stało. Podobnie jak w Wiedniu Paweł Golański.
A teraz? Pewnie powinienem czuć jakieś wielkie podniecenie przed zbliżającą się imprezą, pewnie powinienem co jakiś czas nerwowo zerkać na wiszący w pokoju kalendarz i patrzeć ile dni zostało do meczu otwarcia. Ale jakoś tego nie robię.
Co więcej, gdyby ktoś dał mi wybór, powiedział: - Idziesz na mecz Polska - Grecja albo Hiszpania - Włochy, bez chwili wahania wybrałbym ten drugi. Mam trochę wrażenie, że oto mogłem poczuć odbywającą się w Polsce wielką imprezę, włączyć się w wybuchający narodowy żar, paradować przed meczami z koszulką, szalikiem. Wspierać. Tymczasem to są uczucia, których już chyba nie będzie.
Ktoś mi je zabrał. Ukradł.
Ubiegłoroczny mecz Polaków z Niemcami oglądałem w jednej z warszawskich knajp na ulicy Wilczej. Wiecie, jaka była reakcja po tym, jak Wawrzyniak popełnił błąd i przeciwnik wyrównał w ostatnich sekundach spotkania? Muller trafił do siatki a ludzie zaczęli się śmiać. Niemal wszyscy.
Śmiech? W takim momencie? Gdy Polska traci gola udaremniającego historyczny triumf nad znienawidzonymi Niemcami? Wcześniej ludzi by złorzeczyli, bluzgali, kto wie - może jakiś telewizor na jakimś blokowisku wyleciałby z hukiem przez okno. A teraz się cieszą. Wtedy, tamtego dnia, zobaczyłem, że ze swoim stosunkiem do kadry nie jestem odosobniony.
Swoją drogą byłby to jeden z większych paradoksów w historii polskiego futbolu, gdyby najsłabsza kadra od 10 lat była tą pierwszą w dziejach, która pokonała najmocniejszych od mniej więcej trzydziestu lat Niemców.
Nie jestem jakąś osobą o ultraprawicowych przekonaniach, która zaraz jako pierwsza by zakrzyknęła: "Precz z Perquisem w kadrze, precz z Obraniakiem! Polska dla Polaków!" Choć owszem, wolałbym godnie pożegnać się z turniejem grając z Polakami w składzie niż coś więcej osiągnąć, dokoptowawszy wcześniej do zespołu gości, którzy z powodów koniunkturalnych chcą być Polakami.
Ale nawet nie ich sama obecność w składzie przeszkadza mi najbardziej. Gorzej, że zabierają miejsce Polakom, którzy na konkretnej pozycji są od nich lepsi. Michał Żewłakow wciąga dla mnie nosem takiego Damiena Perquisa. Nie tak dawno pisałem następujący tekst o Borysiuku i wszyscy eksperci, z którymi rozmawiałem, stwierdzili, że Ariel byłby kadrze Smudy bardziej przydatny niż jest w tej chwili Eugen Polanski. A wypowiadali się chociażby Mateusz Borek, Władysław Żmuda czy Marek Motyka.
Zresztą, podobnie mam z Obraniakiem. Dla mnie nie prezentuje klasy wyższej niż też mogący grać za napastnikami Adrian Mierzejewski. Nie mówiąc już o Rafale Wolskim, który już teraz, choćby tylko będąc w reprezentacji, mógłby nabrać wielkiego doświadczenia na przyszłość.
Oczywiście taki Żewłakow mógłby w kadrze zagrać, ale nie, on jest złym człowiekiem, bo na pokładzie samolotu spożywał alkohol. Oczywiście można by pogodzić się z Arturem Borucem, ale on pewnie wróciłby do kadry i znów psułby w niej atmosferę. Poza tym zmiana decyzji podkopałaby autorytet Smudy. Ale czy pojęcie autorytetu w ogóle istnieje w przypadku człowieka, który raz mówi jedno, by potem powiedzieć drugie? Który zamiast prowadzeniem kadry ostatnio zajmuje się raczej przeczeniem samemu sobie?
Barcelona ma Guardiolę, Real ma Mourinho, Śląsk ma Oresta Lenczyka. A my, tuż przed tak wielką, tak ważną imprezą mamy na stanowisku człowieka, który pośrednio, między wierszami przekazuje nam następującą wiadomość: "Nie lubię ludzi mających własne zdanie, odmienne od mojego. Wolę słabszych, ale posłusznych". Hmmm, czy my przypadkiem nie znamy tego z polskiej polityki?
Na Euro 2012 za całkiem możliwy uważam następujący scenariusz: wymęczone 1:0 z Grecją, przegrana z Rosją i wyrachowane 0:0, może 1:1 z Czechami, dające nam awans z drugiego miejsca. Potem wyraźnie, kilkoma golami przegrany mecz o czwórkę z Niemcami i Franciszek Smuda, który zaraz po nim wypina dumnie pierś i mówi: "Czego wszyscy chcecie, ja doszedłem do ćwierćfinału. A co osiągnęli Engel, Janas i Beenhakker?".
Już po meczu z Niemcami, gdyby nie błąd Wawrzyniaka, Franz kto wie, czy nie przypominałby raz za razem na konferencji prasowej, że oto dokonał czegoś, co nie udało się Górskiemu, Gmochowi i Piechniczkowi.
W narciarstwie biegowym, gdy jeszcze nie mieliśmy tak znakomitej Justyny Kowalczyk a i jej koleżanki były w gorszej formie, Polska w Pucharze Świata często wystawiała tzw. sztafety mieszane, czy to z Kazachstanem, czy to z Białorusią.
Teraz, patrząc na obecną reprezentację Polski, która już za niewiele ponad trzy miesiące ma zagrać w najważniejszej w naszej historii piłkarskiej imprezie, mam wrażenie, że my też mamy drużynę mieszaną. Polsko - niemiecko - francuską.