
W najnowszym stand-upie "Dave Chappelle: Sticks & Stones" popularny amerykański komik żartuje ze wszystkich i ze wszystkiego: LGBT, pedofilii, szkolnych strzelanin czy kryzysu opioidowego w USA. Jednak po jego godzinnym występie najbardziej urażeni czują się... recenzenci. Widzowie, najwyraźniej znudzeni narzuconą cenzurą humoru, pękają ze śmiechu.
Dla widzów, którzy szlifowali swoje poczucie humoru na starych występach Dave'a Chappelle'a, w tym najnowszym nie ma nic zaskakującego. Obrazoburcze i wulgarne teksty to wizytówka amerykańskiego komika, ale i generalnie cecha, która odróżnia stand-up od telewizyjnych kabaretów.
Przerysowanie i dotykanie spraw, z których nie powinno się żartować, sprawia, że kariera Chappella trwa niemal nieprzerwanie od lat 90. Zrozumiałe jest również, że są osoby, które jego specyficzne poczucie humoru dotknie – on potrafi walnąć z grubej rury jak mało kto. I często się możemy się z nim nie zgodzić.
W innym momencie show naśladuje stereotypowy wyraz twarzy Chińczyka, co może być uznane za rasistowskie. Chyba sam nawet na to wpada, bo potem przypomina i tłumaczy, że jego żona jest Azjatką (zresztą w jego występie jest sporo takiej autoironii). Całość jednak jest tak wyolbrzymiona i często abstrakcyjne, że naprawdę trudno traktować jego przemyślenia poważnie.
U podstaw jego filozofii leży właśnie to, że albo żartujemy ze wszystkiego, albo z niczego. Jest w tym szalenie konsekwentny i pewnie w tym tkwi przyczyna jego sukcesu (kontrakt z Netflixem opiewa na 60 mln dolarów). Wielu nazywa go przecież geniuszem komedii. Jeśli hamowałby się w tym co mówi, to odwróciliby się od niego nie tylko recenzenci.
Chappelle pokazał przede wszystkim, że jeszcze swoboda artystyczna nie umarła, póki się śmiejemy. Nie uważam jednak, by jego występ był szczególnie wybitny. Jest bardzo nierówny.
