Rada Rozenek-Majdan mnie wkurzyła. Mam cholernie dość, że ludzie mylą jesienną chandrę z depresją
List czytelniczki
01 października 2019, 19:11·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 01 października 2019, 19:11
"Mam dosyć usprawiedliwiania ludzi, którzy szafują nazwą mojej choroby, jakby to było coś lekkiego i łatwego do pokonania. Mam dosyć, kiedy ludzie nazywają gorsze jesienne samopoczucie depresją. BO TO NIE JEST DEPRESJA" – pisze w liście do redakcji czytelniczka, który od 10 lat zmaga się z tą chorobą.
Reklama.
Może jestem w mniejszości, ale lubię jesień. Lubię liście spadające z drzew, ciepłe płaszcze i herbatę z miodem. To takie małe, miłe rzeczy, które sprawiają mi radość i pomagają przetrwać. A przetrwanie to w moim przypadku słowo kluczowe: od prawie dekady choruję na depresję. Czasem jest jednak tak ciężko, że te małe, przyjemne rzeczy w ogóle mnie nie obchodzą.
Lubię jesień, ale i jej nienawidzę. Przez jedną konkretną rzecz. Może to wydaje się błahe i śmieszne, ale dla kogoś, kto zmaga się z tą cholerną chorobą, jaką jest depresja, to naprawdę ważne. O co chodzi? O: "przez tę pogodę mam depresję", "czułam, że nadchodzi depresja, ale pomógł mi Netflix i wino", "mam jesienną depresję". I tak dalej, dalej. Sezon na "wszyscy mamy depresję" uważam za otwarty.
Teraz na domiar złego do tych wszystkich osób, które mają "jesienną depresję", dołączyła Małgorzata Rozenek-Majdan i to jej wypowiedź sprowokowała mnie do napisania tego listu. Otóż Perfekcyjna Pani Domu stwierdziła: "jak sobie wezmę miseczkę po brzegi wypełnioną puree, to zaraz mi lepiej i depresja mija". Chodzi mianowicie o puree ziemniaczane z dodatkiem masła, śmietany i szczyptą gałki muszkatołowej.
Na jej usprawiedliwienie mogę dodać, że pani Rozenek-Majdan być może się przejęzyczyła albo zwyczajnie pomyliła. Wcześniej stwierdziła bowiem, że puree ziemniaczane to jej "sposób na jesienną chandrę". Dopiero potem użyła słowa depresja. Klasyczne pomieszanie pojęć.
Tylko że mam dosyć usprawiedliwiania ludzi, którzy szafują nazwą mojej choroby, jakby to było coś lekkiego i łatwego do pokonania.
"Wszystko jest wysiłkiem"
Mam po dziurki w nosie to, że ludzie nazywają gorsze jesienne samopoczucie depresją. BO TO NIE JEST DEPRESJA. Nie, to jest chandra, czyli, jak tłumaczy Wikipedia, "stan przygnębienia, złe samopoczucie, niskie poczucie wartości, apatia, poczucie beznadziejności". Jasne, daje w kość, ale przejdzie, za dzień, kilka dni, tydzień. I na to mogą pomóc "rozweselacze", jak określiła swoje ziemniaczane puree, Rozenek. Czekolada, dobry film, kąpiel.
Niestety na depresję to nie pomaga. Depresję, czyli (znowu Wikipedia): "grupę zaburzeń psychicznych, pojęcie stosowane w terminologii psychiatrycznej i odnoszące się do zespołów objawów depresyjnych występujących w przebiegu chorób afektywnych (nazywanych także zaburzeniami afektywnymi lub zaburzeniami nastroju)".
Dalej Wikipedia: "Zespoły te objawiają się głównie obniżeniem nastroju (smutkiem, przygnębieniem, niską samooceną, małą wiarą w siebie, poczuciem winy, pesymizmem, u części pacjentów myślami samobójczymi), niezdolnością do przeżywania przyjemności (anhedonią), spowolnieniem psychoruchowym, zaburzeniem rytmu dobowego (bezsennością lub nadmierną sennością) lub zmniejszeniem apetytu (rzadziej jego wzmożeniem)".
Widzicie różnice? Na depresję nie pomagają ziemniaki, nawet gdy bym się nimi dosłownie napchała. Kiedy mam epizod depresyjny (epizody nawracają raz na jakiś czas, w ciągu dekady walki z depresją miałam więc sporo lepszych momentów), albo nie mam ochoty na czekoladę albo jem jej tyle, że nawet nie czuję jej smaku i jest mi niedobrze. Filmu nie mam siły oglądać, a o kąpieli nie mam mowy, bo ledwo doczołgam się do prysznica.
Wszystko w depresji jest wysiłkiem. Podczas epizodu żyję na autopilocie: wstaję, ubieram się byle jak, idę do pracy, jem byle co. Wracam, wchodzę pod kołdrę i leżę. Albo śpię, albo patrzę w ścianę, albo bezmyślnie przeglądam telefon. Odwołuję spotkania, nie mam ochoty rozmawiać z przyjaciółmi, jestem wtedy najgorszą osobą do towarzyskich interakcji. Chociaż najczęściej otoczenie wcale nie wie, że w środku umieram. Kiedy już muszę gdzieś wyjść, nakładam na twarz sztuczny uśmiech, jestem radosna, gotowa do zabawy i dużo piję (chociaż nie powinnam, bo biorę antydepresanty). Ale picie pomaga, na chwilę.
"Smutek brzmi jak odpoczynek"
Depresja jest mroczna, gęsta i lepka. Nie przepuszcza żadnego światła, wysysa ze mnie wszystkie siły. Nie pozwala ani robić żadnych planów, ani marzyć. Kiedy mnie atakuje, po prostu egzystuję, Walczę o przetrwanie, chociaż momentami mam już dość walki. Ale robię to: nie tyle dla siebie, ale dla innych: mojej rodziny i przyjaciół. Bo nie chcesz psuć im życia. Twoje życie ma w depresji znikome znaczenie.
To jest depresja. Chciałabym mieć po prostu jesienną chandrę. Chciałabym być smutna przez kilka dni i rozweselać się ziemniaczanym puree czy serialowymi maratonami. Chciałabym móc powiedzieć, że "mam depresję", bo osoba chora nie powie tego ot tak, od niechcenia i na luzie, jak robią to niektórzy ludzie zdrowi. Chciałabym mieć świadomość, że mogę to łatwo pokonać i za chwilę będzie lepiej. Tęsknię za smutkiem. Depresja to pustka, być smutnym – dla mnie brzmi jak odpoczynek.
Nie chcę tu oczywiście nikogo obrazić, bo wiem, że każdy cierpi na swój sposób. Chandry potrafią być ciężkie, a jeśli trwają długo, mogą przerodzić się w depresję. Niektórzy nie mogą poradzić sobie ze smutkiem i ledwo doczołgają się do jesieni. Ale z mojej perspektywy – a jest to perspektywa osoby chorej od lat – to brzmi po prostu jak chwila oddechu. Kiedy masz depresję, nie marzysz już bowiem nawet o byciu szczęśliwą i radosną. Chcesz mieć po prostu spokój.
Dlatego bardzo proszę uszanujcie w końcu mnie i inne osoby chore i przestańcie tej (i każdej kolejnej) jesieni rzucać nazwą "depresja" na prawo i lewo. Bo to mnie po prostu obraża i sprawia mi olbrzymią przykrość.