
Daniel ma mroczną przeszłość, ale w czasie pobytu w poprawczaku przechodzi duchową przemianę. Trafia do położonej na Podkarpaciu wioski (plan usytuowano w Jaśliskach), której mieszkańcy próbują się pozbierać po wielkiej tragedii. Korzystając z okazji i intuicji, podszywa się pod księdza, a jego nietypowe podejście do nauk chrześcijańskich jest jak manna z nieba dla całej parafii. Realizując własne marzenia, może realnie pomóc żałobnikom.
"Boże ciało" nie miałoby racji bytu bez odpowiedniego aktora w roli głównej. To wokół niego kreci się cała fabuła, a Komasa ma nosa do tych spraw (kto oglądał "Salę samobójców", wie o czym piszę). 27-letni Bartosz Bielenia ma spore doświadczenie na deskach teatru, ale na ekranie dostawał niewielkie role. I doskonale wykorzystał szansę, którą zesłał mu los aka Jan Komasa.
Wartości przekazywane w filmie nie są podawane łopatologicznie, a Komasa nie atakuje nikogo i nie ocenia. To nie "Kler", który był policzkiem dla polskich duchownych. "Boże ciało" prędzej może natchnąć wiernych, którzy niczym zombie klepią formułki, a biblijne nauki wypaczają i stosują adekwatnie do własnych potrzeb.
Twórcy "Bożego Ciała" zdobyli już sporo międzynarodowych nagród (m.in. na festiwalu w Wenecji, czy w Gdyni). Film jest polskim kandydatem do Oscara. Ma bardzo silną i liczną konkurencję m.in. "Parasite", "Wysoką dziewczynę", czy "Malowanego ptaka".