29 lat od momentu, kiedy pierwszy raz świat usłyszał charakterystyczną melodię czołówki "Beverly Hills, 90210", gwiazdy serialu spotykają się ponownie na planie. Ale nie po to, żeby zrobić kontynuację z dalszymi losami swoich bohaterów, ale po to, by zagrać przejaskrawione wersje samych siebie w serialu o.. kręceniu dalszych losów swoich bohaterów. Brzmi skomplikowanie i dziwnie? Taka jest właśnie kontynuacja nastoletniego hitu "BH90210". Jednak przy okazji jest naprawdę zabawna i do bólu nostalgiczna.
Zanim było "Jezioro marzeń", "The O.C.", "Plotkara" czy "Riverdale" było "Beverly Hills, 90210". Na serialu wyprodukowanym przez Aarona Spellinga wzorowali się i nadal wzorują twórcy wszystkich produkcji dla nastolatków za oceanem.
Bo to już dzieło kultowe – ta nastoletnia telenowela leciała w telewizji przez dosłownie całe lata 90. i doczekała się aż dziesięciu sezonów, nastolatki ponad 20 lat temu wieszały plakaty z bohaterami nad łóżkiem i całowały je na dobranoc (ach, Dylan), a w kolejnych latach powstawały luźne kontynuacje hitu, m.in. "Melrose Place" czy "90210".
Teraz przyszła pora na kontynuację numer sześć – "BH90210". Jednak słowo kontynuacja w ogóle tu nie pasuje. Szczerze mówiąc... żadne słowo tu nie pasuje. Bo jak nazwać coś, co nie jest dalszymi losami bohaterów, ale historią o aktorach z "Beverly Hills, 90210", którzy... spotykają się w 30. rocznicę premiery, żeby nakręcić nowe odcinki swojego kultowego serialu? Metatekstem? Mockumentem? Parodią? Relacją zza kulis? Szaleństwem?
Obejrzałam pierwszy odcinek sześcioodcinkowej wznowionej serii na stacji Fox i powiem jedno: wszystkiego jest po trochu. A wszystko to okraszone jest sporą dozą nostalgii, potężną dawką nostalgii i szczyptą autoironii. I dziwności. Bo naprawdę "BH90210" jest bardzo dziwne.
Chałtury, pusty portfel i gromada dzieci
Pomysł był taki: ściągnąć na plan wszystkich aktorów z oryginału i kazać im wcielić się w przejaskrawione i parodystyczne wersje samych siebie. Czyli podstarzałe i zapomniane gwiazdy telewizyjne sprzed lat – jakimi są niestety w rzeczywistości – z osobistymi problemami, które dla pieniędzy i z tęsknoty za młodością oraz sławą chcą znowu wcielić się w swoich kultowych bohaterów. Tyle że to wszystko w wersji 2.0.
Jest więc Jennie Garth (Kelly Taylor), która rozwodziła się trzy razy i ma problemy z nastoletnią córką, która, o zgrozo, chce pójść w jej aktorskie ślady. Jest Tori Spelling (Donna Martin), która ma szóstkę dzieci (w rzeczywistości ma pięć), niepracującego męża i jest wiecznie spłukana, więc łapie każdą chałturę, żeby zarobić trochę grosza. Jest Brian Austin Green (David Silver), który opiekuje się dzieckiem w domu i jest mężem gwiazdy pop (w prawdziwym życiu jest mężem aktorki Meghan Fox, również od niego popularniejszej).
Są Gabrielle Carteris (Andrea Zuckerman), która jest przewodniczącą fikcyjnej gildii aktorskiej Actors Guild of America (tak naprawdę SAG-AFTRA), Jason Priestley (Brandon Walsh), który ma dość reżyserowania seriali dla młodzieży, problemy z gniewem i obsesję na punkcie Christophera Nolana i Ian Ziering (Steve Sanders) – celebryta, który uwielbia mowy motywacyjne i bez oporów reklamuje kolejne lukratywne produkty. I oczywiście jest też Shannen Doherty (Brenda Walsh), czyli czarna owca rodziny "Beverly Hills". Jej konflikty z resztą obsadą i izolacja tutaj są wyolbrzymione maksymalnie.
Nie ma oczywiście jednej osoby – Luke'a Perry'ego. Aktor, który grał niezapomnianego Dylana McKaya, obiekt westchnień wszystkich ówczesnych nastolatek, w marcu zmarł z powodu udaru mózgu. Nie wiadomo, czy Perry znalazłby czas na udział w "BH90210", bo, mówiąc złośliwie, jako jeden z nielicznych aktorów serialu miał obecnie prawdziwą pracę – grał w serialu "Riverdale".
Jednak aktora wyraźnie w tych nowych odcinkach brakuje – nie tylko widzom, ale również jego kolegom i koleżankom, którzy w pierwszym odcinku często go wspominają, a nawet zadedykowali go w całości właśnie jemu. Kiedy na końcu Jennie i Tory oglądają "Beverly Hills, 90210" i na ekranie telewizora pojawia się Dylan wypowiadający swoją słynną kwestię: "witaj w raju, tutaj spełniają się marzenia", nie sposób się nie wzruszyć, a nawet szczerze popłakać.
Bardziej meta być nie mogło
Trudno dokładnie powiedzieć, co dzieje się w serialu "BH90210". Główny motyw to jednak spotkanie po latach. Wracają więc stare przyjaźnie, odnawiają się romanse i konflikty. Aktorzy wspominają swoich młodość, rozpaczają nad przemijaniem i dawno utraconą sławą oraz szykują się do kręcenia nowych odcinków "Beverly Hills, 90210". Z czym oczywiście też wiąże się dużo zabawnych anegdot.
Bo naprawdę jest zabawnie, chociażby wtedy, gdy pijana Tori Spelling na panelu dla fanów kradnie swoją słynną czerwoną sukienkę z serialu i zabiera ją ze sobą do Los Angeles. Ba, nawet wkłada ją podczas lotu i mówi triumfalnie: "Mam ten rozmiar, co w liceum!". Riposta kolegów? "Tak, ale to dzięki bieliźnie wyszczuplającej". – Tak dokładnie to trzech jej warstw – odpowiada Tori.
"BH90210" to więc zlepek anegdotek, wspominek i mniej lub bardziej zabawnych żartów. Jest bardzo meta, momentami aż za bardzo. Do tego momentu, że widz nagle zaczyna tracić rachubę, co się do diaska dzieje i zastanawia się, czy aktor jeszcze gra siebie, czy swojego bohatera.
Jest więc dziwacznie i trochę bez sensu, a całość przypomina bardziej ekskluzywny dodatek na DVD albo krótki filmik za kulis, niż serial z prawdziwego zdarzenia. I chyba właśnie na krótkim metrażu powinno to poprzestać, bo po prostu pomysły szybko się kończą, a całość jest odrobinę wymęczona. Nie ma w tym jakiejś większej głębi czy prawdy o przemijaniu albo sławie – jest po prostu rozrywka i nostalgia.
Ale może to właśnie wystarczy? Dla fanów "Beverly Hills, 90210" to i tak będzie prawdziwa gratka, przedwczesny prezent świąteczny. Inni raczej się zanudzą. Co nie zmienia faktu, że teraz czekam na taki show z aktorami z "Przyjaciół"...