Też Wam się to rzuciło w oczy? W tym roku chyba jakoś wyjątkowo wiele osób wpadło na pomysł, aby wykonać własny kalendarz adwentowy. A może po prostu tym razem tak dużo ludzi postanowiło się tym pochwalić. Ci, którzy pozazdrościli i też postanowili zrobić swój kalendarz, muszą sobie uświadomić, że już po ptakach i następna okazja za rok. No, chyba że zdecydują się na skopiowanie innego, o wiele mniej znanego bożonarodzeniowego zwyczaju.
Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczną, polityczną i kryminalną. Autor podcastów z serii "Morderstwo (nie)doskonałe". Wydawca strony głównej naTemat.pl.
Wierzących i niewierzących muszę uprzedzić. Kalendarz adwentowy nie jest elementem polskiej tradycji. Ba, nie jest też katolicki. Pierwsze kalendarze adwentowe powstały w Niemczech w środowiskach protestanckich.
Zanim się skomercjalizowały, miały charakter ściśle religijny. Każdemu z dwudziestu czterech dni adwentu przypisane były ilustracje Chrystusa, Matki Bożej czy św. Józefa. Wszystko po to, aby łatwiej było odliczać dni do Bożego Narodzenia. Potem przyszedł czas na ciasteczka, cukierki, czekoladki – żeby odliczanie szło przyjemniej, bo to przecież radosne oczekiwanie na przyjście Zbawiciela.
Po II wojnie światowej niemiecki obyczaj poszedł w świat, m.in. do Stanów Zjednoczonych, i wtedy się zaczęło.
Dziś w sklepach można kupić już kalendarze nie tylko z czekoladkami, ale też z herbatkami, z perfumami, z alkoholem. W wielu domach rodzice wraz z dziećmi tworzą własne kalendarze adwentowe – czasem religijne, czasem zupełnie nie, czasem tradycyjne, a czasem zupełnie nieprzypominające kalendarza.
Gdy jedna z koleżanek w poniedziałek wypaliła, że też chyba sobie zrobi taki kalendarz, musiałem ją sprowadzić na ziemię, że z pomysłem obudziła się ciut za późno. Pierwsze okienko kalendarza otwiera się 1 grudnia, inaczej się nie liczy. – Ale jest inny bożonarodzeniowy zwyczaj, który trzeba rozpocząć 8 grudnia, więc jeszcze zdążysz – pocieszyłem.
To również tradycja zapożyczona z Zachodu, raczej mało znana. Wywodzi się z Katalonii – a przecież w Hiszpanii Katalończyków nazywa się Polakami, co ma brzmieć nieco obraźliwie. Coś nas zatem z Katalończykami łączy, więc czemu by nie przenieść na nasz grunt bożonarodzeniowego... "Srającego Wujka"?
Caga Tió to właśnie w dosłownym tłumaczeniu "Srający Wujek". Funkcjonuje też nazwa łagodniejsza – Tió de Nadal, czyli wujek bożonarodzeniowy.
Oczywiście na każdym świątecznym jarmarku w Barcelonie Caga Tió kupi się bez najmniejszego problemu. Ale da się też bez większego kłopotu zrobić wujka samemu. Wystarczy pieniek. Do pieńka przytwierdzamy nóżki. Z przodu trzeba namalować oczy i usta, doprawić nos, założyć czapeczkę (koniecznie czerwoną – to barretina, tradycyjny kataloński kapelusz) i gotowe. Druga ważna kwestia to to, aby na tył pieńka zarzucony był kocyk.
Caga Tió ma przypominać albo jamnika, albo miniaturowego łosia. Czy faktycznie przypomina - każdy oceni sam.
Ważne jest to, by pieniek pojawił się w domu 8 grudnia, czyli w Święto Niepokalanego Poczęcia. A filozofia jest zupełnie odwrotna niż przy kalendarzu adwentowym - tam codziennie do świąt coś się wyjada, wypija lub zużywa, a tu codziennie coś trzeba dołożyć.
Każdego wieczoru Caga Tió jest "karmiony" przez dzieci różnymi smakołykami, najlepiej cytrusami. Same skórki od mandarynek też wystarczą. Kiedy wszyscy w domu śpią, Caga Tió rośnie i pęcznieje. Jak to się dzieje? W tym już głowa rodziców. Generalnie do 24 grudnia pieniek musi być zastępowany coraz większym egzemplarzem, tak aby w Wigilię mógł zamienić to, co zjadł, w prezenty.
Oczywiście w przedszkolach i szkołach Tió też jest "zmuszany" do tego, by dać dzieciom prezenty.
Obywa się to tak, że zgromadzone wokół pieńka dzieci tańczą i okładają go kijkami, śpiewając przy tym piosenkę.
Generalnie ta piosenka to apel do wujka, aby się... zesrał. Jest przy tym zastrzeżenie, aby nie srał śledziami, bo są słone, ale turronami, bo są pyszne (wyobrażacie sobie taką piosenkę śpiewaną w polskim przedszkolu przez dzieci razem z wychowawczynią?!). I okładany kijami oraz zmuszany śpiewem dzieci Caga tió wydala. Prezenty znajdują się pod kocykiem przykrywającym pupę pieńka.
Istotne zastrzeżenie - katalońskie dzieci w Wigilię otrzymują drobne upominki, zazwyczaj trochę słodyczy. Dla niegrzecznych, zamiast rózgi, jest węgiel (jadalny). Duże prezenty przynoszą Trzej Królowie, czyli z tym trzeba poczekać do 6 stycznia.
Ale "Srający Wujek" to nie wszystko czym Katalończycy (ale też i mieszkańcy wspólnoty Walencji oraz Andorczycy) mogą oburzyć w czas przed Bożym Narodzeniem. Jest jeszcze Caganer, czyli dosłownie "Robiący kupę". To figurka - to słowo padło już tu wiele razy, więc nie ma się co krygować - srającego mężczyzny.
Facet kuca z opuszczonymi spodniami, widać mu goły tyłek, a poniżej widać efekt jego wysiłków. Kiedyś były to figurki rolników, pasterzy czy mnichów. Dziś na straganach roi się od defekujących gwiazd małego ekranu czy światowych przywódców.
Są więc piłkarze FC Barcelony jako Caganer, jest kucająca Angela Merkel, jest też robiący kupę Donald Trump czy Władimir Putin.
I nikt w Katalonii nie wyobraża sobie bożonarodzeniowej szopki (choinka tam to raczej rzadkość) bez figurki robiącego kupę. Nikt również nie uważa, że wstawianie do szopki faceta z gołym tyłkiem to jakaś obraza czy ośmieszenie Boga.
Po pierwsze - wielowiekowa tradycja mówi, że kupa to szczęście! Kał przecież nawoził ziemię, dzięki temu były większe plony. A zatem wstawianie Caganera do szopki w Boże Narodzenie ma wróżyć urodzaj i bogactwo. Po drugie zaś Caganera nie wstawia się do szopki obok żłóbka. Kuca sobie gdzieś z boku, obserwując cud narodzenia Jezusa Chrystusa z ukrycia, więc nie nasmrodzi.
Oburzające? Nie ma się co unosić. W końcu to mają być radosne święta!
Pisząc ten artykuł korzystałem z książki Macieja Bernatowicza "Hiszpania. Fiesta dobra na wszystko".