Na rozmowę telefoniczną umawiamy się w okresie naprawdę gorącym: Michał jest w trakcie dorocznej akcji "Wiśnia Dzieciom 2019", w ramach której przemierza cały kraj, odwiedzając kolejne domy dziecka. Choć jego samochód właśnie znajduje się "pośrodku niczego", a nawigacja co rusz wykrzykuje sprzeczne komunikaty, jakoś damy radę – pogadajmy o tym, jak skrzywdzonych przez los młodych ludzi wspierają politycy i statystyczni Polacy. Nie zapomnimy również o przepisie na idealne Boże Narodzenie według lidera zespołu Ich Troje.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
Halo, dzień dobry święty Mikołaju… Wróć: Michale.
Rzeczywiście, rozmawiamy w momencie, gdy krążę swoim zaprzęgiem po całej Polsce, od jednego domu dziecka do drugiego. To taka moja doroczna podróż sentymentalna… No a na głowie mam przecież czerwoną "czapkę" (śmiech). No ale nie przesadzajmy z tą świętością – akcja "Wiśnia Dzieciom 2019" to nie tylko ja, dobrymi Mikołajami są wszyscy, którzy wspierają mnie w tej sprawie.
To dzięki nim wszystko kręci się już od 24 lat. Najfajniejsze, że są ze mną osoby, które kiedyś – jako wychowankowie domów dziecka – otrzymywali pomoc, a dzisiaj, gdy opuścili już te placówki, cholernie mocno zaangażowali się we wspieranie młodszych kolegów i koleżanek, doświadczonych przez życie.
Sądzisz, że bez swojego bagażu doświadczeń byłbyś równie mocno zaangażowany w pomoc innym?
W tym przypadku nie ma jakiegoś schematu, różni ludzie różnie reagują po latach na to, co spotkało ich w dzieciństwie. Jedni odcinają się totalnie od przeszłości, u innych wzrasta wrażliwość na problemy drugiego człowieka. U mnie wszystko poszło w stronę drugiego z tych scenariuszy i tyle.
Matka i ojciec byli alkoholikami, jako trzylatek trafiłem pod opiekę babci, a gdy zmarła – miałem wtedy lat osiem – wylądowałem w "bidulu". Ale wiesz co? Chociaż nigdy, absolutnie nigdy, żadna "ciocia" albo "wujek" z domu dziecka nie zastąpi ci w pełni rodziców, to z perspektywy czasu mogę być wdzięczny losowi, że trafiłem do takiej placówki.
Uważam się za wielkiego szczęściarza, bo sprawy mogły potoczyć się gorzej. Znacznie gorzej. Wszystko to oszczędziło mi mnóstwa naprawdę bolesnych spraw, które przeszli moi bracia, którzy zostali z mamą.
Jak dochodzi się do punktu, w którym nienawiść do rodzica znika, a w jej miejscu pojawia się zrozumienie i przebaczenie?
Dziś, po wielu latach nienawiści, mama jest moim najlepszym przyjacielem, mieszkamy razem, dbamy o siebie. Ale zaznaczmy: chociaż wybaczyliśmy sobie wszystko, to pewnych rzeczy nie da się zapomnieć nigdy.
Ale wracając do twojego pytania – kluczowy jest moment, w którym człowiek uświadamia sobie pewną sprawę: to, że ktoś skrzywdził swoje dziecko, jest wynikiem tego, że sam został skrzywdzony wiele lat wcześniej.
Wiesz, podczas wizyt w domach dziecka czytam na głos fragmenty książki "Dziewczynka z kieliszkami", napisanej przez moją mamę. Dzięki jej spojrzeniu na pewne sprawy uświadamiam innym, że pokolenia się zmieniają, a pewne problemy pozostają dokładnie te same. Albo może precyzyjniej: przyczyna tych problemów.
Patologie nie biorą się znikąd; źli rodzice są po prostu osobami, w przypadku wychowania których coś poszło nie tak. Właśnie użyłem słowa, do którego zawsze podchodzę bardzo ostrożnie, bo używając go, z automatu dewaluuję moich rodziców-alkoholików. Złe rzeczy mogą zadziać się w każdym typie rodziny.
Chodzi o to, że dziecko można "zepsuć" również w domu, który z pozoru wydaje się idealny?
Dokładnie tak. Owszem, bazując na przypadkach setek dzieci, z którymi spotykam się co roku, w jakichś 80 proc. przypadków wszystko zahacza o patologię w jej najpowszechniejszym rozumieniu – o rozbite małżeństwa, chlanie wódy i te sprawy.
Ale oprócz tego znam całą masę przypadków, gdy coś poszło nie tak w domu "normalnym". Z pozoru wszystko jest OK: są "porządni" rodzice, nie brakuje pieniędzy na jedzenie, ubrania i rozrywki. Czyli wszystko powinno układać się idealnie, ale dziecko nie może liczyć na odpowiednią dawkę rodzinnego ciepła, atencji, zrozumienia i w efekcie zbacza. Zapracowani, zajęci robieniem kariery rodzice przez długi czas nie zdają sobie nawet sprawy, jak bardzo zbacza.
W przypadkach skrajnych młody człowiek trafia albo do domu dziecka, albo rodziny zastępczej – rozumiem, że drugi z tych scenariuszy jest o niebo lepszy, prawda?
Niestety, muszę powiedzieć otwarcie: gów*o prawda. Idea jest, owszem, piękna, ale w praktyce wszystko nie działa tak, jak należy. Świetnie pokazują to statystyki: więcej ucieczek, wchodzenia w narkotyki i alkohol zaliczają młodzi ludzie, którzy mieszkają w takich właśnie rodzinach.
Nie znam żadnego przypadku, w którym dzieciak prędzej czy później nie wróciłby z rodziny zastępczej. Żadnego. Sam jestem tutaj doskonałym przykładem: przed laty zaliczyłem dwie rodziny zastępcze i mam z tamtych czasów wspomnienia tak niefajne, że nie chcę do nich wracać…
Taka mała dygresja: niezależnie od tego, jak dobrą alternatywę pomocową zaoferuje się dziecku, ono zawsze będzie myślało o powrocie do prawdziwej rodziny. Nawet jeżeli ma świadomość faktu, że z dala od matki czy ojca jest znacznie bezpieczniej i spokojniej.
Pamiętam, że choć w domu dziecka było mi całkiem nieźle, to nieustannie marzyłem o tym, żeby wrócić do ojca. Gdy wreszcie się to udało, wszystko zakończyło się wielką traumą: dwa dni później popełnił samobójstwo, pokonany przez alkohol.
Wracając jednak do rodzin zastępczych – wkurza mnie, że od jakiegoś czasu Polska trzyma się tego rozwiązania w sposób kurczowy, nie uwzględniając głosów ludzi, którzy alarmują: to naprawdę zły pomysł. Mówię tutaj o opiniach samych dzieciaków i osób, które w domach dziecka nierzadko przepracowały całe dekady. Nikt nie bierze tego pod uwagę.
Przyznam, że nie rozumiem – przecież w teorii rodzina zastępcza to coś znacznie lepszego od molochowatego domu dziecka…
Jakiś czas temu zaczęto przeprowadzać w naszym kraju reformy, które z pozoru wydają się piękne, ale gdy przyjrzeć się sytuacji dokładniej, okaże się, że są słabe, naiwne, totalnie bezsensowne.
Popatrz tylko: "tradycyjne" domy dziecka – nawet jeżeli do tej pory były świetnie działającymi placówkami – podzielono w sposób sztuczny na niewielkie jednostki, które mają przypominać zwykłe rodziny. Czyli: opiekunowie plus maksymalnie dwanaścioro dzieci.
W pewnych przypadkach skończyło się to tym, że w jednym budynku i tak działa pięć – zupełnie niezależnych – domów dziecka, co kończy się znacznie większą ilością zamieszania.
Nie będę w tym miejscu rozwijał wątku innego, dotyczącego faktu, iż całe mnóstwo świetnych domów dziecka zamyka się, bo… ktoś upatrzył sobie nieruchomości, w których funkcjonują. Bywa, że to jakiś pałacyk, czyli kąsek bardzo łakomy i wart mnóstwo pieniędzy, nawet jeżeli jest do remontu.
Skupmy się na tym, że państwu najłatwiej wciskać dzieciaki do zawodowych rodzin zastępczych, bo tak jest najłatwiej i najładniej, a wspominanych wcześniej głosów krytyki nikt nie słucha.
W ten sposób dochodzi do mnóstwa sytuacji takich, jak ta, z którą zetknąłem się niedawno: jest pewna dziewczyna, która jako dziewiętnastolatka zaczęła pracować jako "jednoosobowa rodzina zastępcza". Rozumiesz to? Kto powierza tak młodej, niedojrzałej osobie pieczę nad zmaltretowanymi życiowo dzieciakami?
Dziś wspominana pani ma 24 lata i na dobre rozkręciła swój "interes" – wypacza charaktery kolejnych dzieciaków, bezproblemowo zgarniając miesięcznie nawet 17 tysięcy złotych.
Bo dziś zawodowa rodzina zastępcza dostaje miesięcznie tysiąc złotych na dziecko, natomiast dokładając do tego rozmaite dodatki, robią się już dwa tysiące.
Należysz do osób, które mówiąc o pewnych problemach, wskazują palcem na konkretne frakcje polityczne?
Nie. Skala i długotrwałość tych problemów sprawiają, iż nie można łatwo zakrzyknąć, że to wina PO albo PiS-u. Do tego kluczowy jest inny fakt: całe mnóstwo rzeczy wcale nie zależy od polityków na tych najwyższych stołkach, natomiast decydenci średniego szczebla wbrew pozorom nie zmieniają się po każdych wyborach.
Pewnych rzeczy nie da się zmienić ot tak, nawet jeżeli zaangażowałoby się jakiegoś walecznego posła, który zacząłby walczyć o sprawę niczym lew i rejtanem się położył. Bo, umówmy się, jak wielką w praktyce ma siłę sprawczą?
Napisze odpowiednią interpelację, która… wyląduje w koszu na śmieci, podobnie jak 99 proc. innych interpelacji. Temat będzie na tapecie przez moment, jutro zastąpi go inny.
Jesteś osobą, która ma jakieś mądre i, co istotne, realistyczne rozwiązania?
W tym miejscu ustalmy pewną rzecz: jestem niczym Greta Thunberg, czyli osoba, po której jedzie sporo ludzi, zarzucając jej, że niby krzyczy i miota się, a tak naprawdę operuje zbyt wielkimi ogólnikami; że skoro jest taka mądra, niech poda konkretne, rzeczowe rozwiązania wszystkich problemów ekologicznych świata.
Nie, ja mogę tylko mówić o rzeczach złych i marzyć o dniu, w którym pewne osoby zakasają rękawy i wezmą się do roboty. Chciałbym, aby Rzecznik Praw Dziecka powołał komisję. Taką z prawdziwego zdarzenia, a nie grupę osób, której działalność w gruncie rzeczy kończy się na uśmiechach w stronę fotoreporterów i robieniu dobrego wrażenia, markowaniu pracy.
Na dobry początek niech komisja owa przeprowadzi naprawdę porządne konsultacje społeczne. Dzięki temu decydenci przejrzą na oczy i dowiedzą się, że system zawodowych rodzin zastępczych to coś, co najzwyczajniej w świecie nie działa, że wszystko zmierza w bardzo złym kierunku, a dzieciaków potrzebujących pomocy przybywa w ilościach zatrważających.
Robi to na odwal się, byle jak. Właśnie rozmawiałem z kierowniczką jednego z domów dziecka, która powiedziała, że musi wyrzucać jakieś 99 proc. darów z paczek, jakie tam trafiają.
Brudny, spruty misio bez uszka? Zniszczony samochodzik bez dwóch kół? Wyślę to do "bidula", bo przecież te dzieciaki ucieszą się ze wszystkiego, nawet największego syfu i już mam odfajkowaną pomoc potrzebującym; zaliczyłem dobry uczynek i mogę pękać z dumy, stając przed lustrem. Niestety, w taki sposób myśli całe mnóstwo Polaków.
To właśnie dlatego nasza fundacja będzie rozkręcać system crowdfundingowy, z mechanizmami działania zbliżonymi do "Szlachetnej paczki". Dzięki temu domy dziecka będą dostawać to, czego naprawdę potrzebują, zamiast łaskawie rzucanych im ochłapów!
Niezmiernie ważna jest także zmiana podejścia Polaków do wychowanków takich placówek. Bo na razie te dzieciaki traktuje się jako osoby, które są z góry przegrane, nie mają niemal żadnych szans na poukładanie sobie normalnego życia. Skupiamy się na pomocy doraźnej, nie ma natomiast żadnych mądrych rozwiązań dalekowzrocznych.
Nieustannie dajemy tym dzieciom rybę, zamiast wędki?
Właśnie! Wszystko sprowadza się do tego, że uzdolniony wychowanek może liczyć na 80 zł miesięcznie (!) na rozwój swoich talentów, gdy opuszcza placówkę, dostaje 6000 zł i jakiś lokal socjalny, później można o nim zapomnieć. Odfajkowane, niech sobie radzi i za taką kasę ułoży sobie życie.
Tymczasem domy dziecka pełne są młodych ludzi utalentowanych w rozmaitych dziedzinach, ale wszystko jest zaprzepaszczone, bo nie ma odpowiednich rozwiązań systemowych. Owszem, sporo osób zarządzających tymi placówkami dokonuje prawdziwych cudów, ale chyba nie powinno być tak, że przez cały czas muszą kombinować, żebrać i żyć na klęczkach, prawda?
Tak więc przede wszystkim: sensowny projekt stypendialny. Przecież można dawać tym dzieciakom preferencyjne kredyty, umarzane w pewnej części, oczywiście w uzależnieniu od ich postępów w edukowaniu się i ciężkiej pracy.
To zadziała, będą się starać, bo uwierz mi: kto jak kto, ale osoby, które przeszły przez domy dziecka doskonale wiedzą, że niczego w życiu nie dostaje się za darmo.
W ogóle ci młodzi ludzie mają naprawdę fajnie poukładane w głowach, rzucę pierwszym z brzegu przykładem: poznałem właśnie pewnego osiemnastolatka, który za parę miesięcy opuszcza dom dziecka. Nie bujał w obłokach, tylko parę lat temu rozpoczął realizację swojego planu na życie, który wygląda następująco:
a) wyuczyć się na ślusarza (ten punkt już zrealizował),
b) wyjechać do Niemiec albo Norwegii,
c) pracować tam naprawdę ostro i odkładać pieniądze,
d) wrócić do kraju, znaleźć żonę, mieć dzieci.
No i to jest, ku*wa, taki konkret, że nawet nie masz pojęcia, jak mi ów chłopak zaimponował. Nie ograniczył się do myślenia na zasadzie "po wyjściu z placówki dostanę sześć tysięcy a później jakoś to będzie".
Skąd tak mało energii, którą poświęca się na wspieranie takich osób, czy to przez polityków, czy "normalnych" ludzi?
Osoby walczące o dzieciaki z tego rodzaju placówek często słyszą: "proszę wybaczyć, ale nie pomożemy, bo nie jesteście pierwszą potrzebą". W tej kwestii panuje zmowa milczenia, a tymczasem mnóstwo ludzi olewa wspieranie takich młodych ludzi, bo przecież lepiej pomagać dzieciom chorym, poważnie okaleczonym. To robi znacznie większe wrażenie.
Podkreślam wyraźnie: nie deprecjonuję zbiórek na rzecz młodych ludzi, którzy potrzebują pieniędzy na kosztującą wiele milionów operację, którą – w świecie idealnym – finansowałoby państwo. Chcę tylko zaznaczyć, że zbyt mało energii poświęca się na pomoc dzieciakom okaleczonym psychicznie.
Marzę o tym, żeby przemyślała to każda osoba, która przeczyta ten wywiad. Zwłaszcza dziś, w tym szczególnym, sprzyjającym refleksjom czasie – przecież wielkimi krokami zbliża się Boże Narodzenie.
Jak wygląda przepis na idealne święta wg Michała Wiśniewskiego?
To akurat banalnie prosta sprawa: trzeba mieć wokół siebie bliskich. Tylko tyle i aż tyle. Dlatego cholernie cieszę się, że udało mi się ogarnąć pewne sprawy, że dziś mam rodzinę idealną, choć patchworkową.
Doprowadzenie do takiej sytuacji nie było łatwe. Jak dokonałeś owego cudu?
Choć z moimi dwiema byłymi żonami przeszliśmy całe mnóstwo zawirowań, to jednak wychowaliśmy nasze dzieci na naprawdę dobrych i fajnych ludzi – to najważniejsze z dokonań życiowych. Wszystko dzięki temu, że trafiłem na tak mądre kobiety – zarówno Marta, jak i Ania potrafiły postawić dobro córek i synów ponad gorszymi rzeczami, które zaszły pomiędzy nimi a mną.
Dziś tworzymy rodzinę, w której wszyscy się lubią, szanują i kochają, choć różnie z tym bywało. Jak do tego doszło? Sprawą kluczową był wzajemny szacunek.
Wracając do przepisu na zajebiste święta: pierwszego dnia będzie wigilia u jednych teściów, później przenosiny do drugich, no i ciąg dalszy celebracji. Mam doskonały kontakt z teściowymi – z jedną pośpiewam, z drugą potańczę (śmiech).
Aha, będzie naprawdę głośno, bo do czwórki moich pociech dojdzie taka sama liczba dzieci mojej obecnej partnerki. Cała ósemka nawiązała świetny kontakt, bawią się rewelacyjnie w swoim towarzystwie.
Co najbardziej chciałbyś znaleźć pod choinką?
Polecę totalnym banałem, no ale prawdziwszej odpowiedzi po prostu nie ma: najpiękniejszymi prezentami mogą być ciepło rodzinne i spokój za oknem. Pod choinką nie szukam żadnych dóbr materialnych.
Przecież miałem już najdroższe zabawki, jakie tylko mi się zamarzyły, pobawiłem się milionami. Później owe miliony straciłem i wiesz co? Mam to gdzieś, słowo honoru. Dziś, jako koleś zbliżający się do pięćdziesiątki, doceniam czerpanie radości innych rzeczy.
Tak więc nie marzę o niczym więcej, niż o włączeniu z zaciszu domowym fajnej jazzowej płyty i potańczeniu przy tych dźwiękach z partnerką, w kuchni. Dzieciaki będą się z nas śmiać, ale co tam (śmiech).
Cóż, kiedyś nie miałem nic, później miałem wszystko, teraz doszedłem do etapu, na którym mam dokładnie tyle, ile mi trzeba – nie za mało, nie za dużo.