Leniwa magia Laosu – ekstremalnie wyluzowani ludzie i zapierające dech w piersiach krajobrazy
Monika Prończuk
02 września 2012, 10:08·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 02 września 2012, 10:08
Już samo przekroczenie granicy między Wietnamem a Laosem stanowiło przygodę. Po odrzuceniu, z powodu ograniczeń czasowych i finansowych, opcji wybieranej przez większość turystów – przylotu na jedno z lotnisk (ten malutki kraj z zaledwie 6 milionami mieszkańców, gdzie drogi praktycznie nie istnieją, szczyci się 14 lotniskami, w tym trzema międzynarodowymi!), zdecydowałam się na przeprawę przez nowo otwarte przejście graniczne w górach na północy kraju.
Reklama.
I chociaż podróż odbywała się wypełnionym po brzegi autobusem z przywiązanymi na dachu bagażami, drogą, która tylko w połowie przypominała drogę, a w drugiej połowie coś pomiędzy górskim strumieniem a wąską, kamienistą ścieżką – warto było!
Laos okazał się przepięknym krajem, a Laotańczycy przemiłym i wyluzowanym (do ekstremalnego stopnia) narodem. Powinni pielgrzymować tam wszyscy zwolennicy zachodnich „slow movements” propagujących wolniejsze, świadome życie, na czele z miłośnikami slow foodu – średni czas oczekiwania na posiłek w Laosie wynosi półtorej godziny (zakładając, że kucharz jest już w posiadaniu składników i nie musi wybierać się po nie na targ).
Już na przejściu granicznym, gdy okazało się, że moje zdjęcie do wizy znajduje się na dnie plecaka, a plecak na dachu autobusu, odpowiedzią celnika było przyjazne „Baw pen nyang!” („nie ma problemu!”), regionalna odmiana Hakuna Matata – motto narodowe Laotańczyków.
Po uiszczeniu trzydolarowego „picture fee”, zostałam wpuszczona na terytorium Laosu – bez jakiegokolwiek wspomnienia o owym nieszczęsnym zdjęciu. Mieszkańcy Laosu nie lubią się przemęczać, a tym bardziej komplikować sobie życia biurokratycznymi procedurami. Zresztą trudno im się dziwić, niebotycznie wysokie temperatury i wilgotność powietrze rzeczywiście zniechęcają do jakiegokolwiek zbędnego wysiłku.
Życie płynie w Laosie leniwym nurtem – dosłownie płynie, bo koncentruje się wokół rzek (niedobór dróg!), które nawet w sezonie deszczowym do najbardziej rwących nie należą. Z granicy wietnamskiej spłynięcie rzeką do przepięknego miasta kolonialnego Luang Prabang zajęło mi trzy dni.
Płynąc typową miejscową „slow boat”, dzieliłam pokład z kilkoma turystami i Laotańczykami, zapasem ryżu dla wszystkich wiosek mijanych po drodze oraz dwiema świniami wiezionymi na ubój. Gdy na łódkę wniesiono omdlewającą kobietę, zorientowałam się, że podróżuję nie tylko najbardziej malowniczą, ale także najszybszą trasą – dla owej kobiety była to najlepsza szansa na w miarę szybkie dotarcie do najbliższego lekarza.
Po trzech dniach zapierające dech w piersiach krajobrazy ustąpiły miejsca kolonialnym willom i malowniczym kawiarniom i restauracjom z widokiem na Mekong. Dotarłam do Luang Prabang – miejsca, gdzie spotykają się dwie największe w Laosie rzeki, a powietrze przesycone jest zapachem kadzidła, francuskich bagietek i świeżo parzonej kawy.
Zniewalający urok tego miasteczka (drugiego największego ośrodka miejskiego w Laosie) nie mógł jednak przysłonić drastycznego kontrastu pomiędzy poziomem życia mieszkańców pobliskich wiosek a turystami, ekspatami i wysokimi urzędnikami rezydującymi w Luang Prabang. Podczas gdy Laos uznany został przez ONZ za jeden z dwudziestu najbiedniejszych krajów świata, ja znalazłam się w swoistym Disneylandzie, gdzie ceny croissantów przekraczały prawdopodobnie wartość tygodniowego wyżywienia przeciętnej laotańskiej rodziny (a ta jest bardzo liczna).
Jednak co godne uwagi, Laotańczycy nie wyglądają na niezadowolonych z życia – wręcz przeciwnie, emanuje z nich spokój, pogoda ducha i życzliwość, które zdumiewają w tym najbardziej bombardowanym kraju w historii, który przecież oficjalnie nawet w wojnie (wietnamskiej) nie brał udziału. Ponieważ położony jest między na pierwszy rzut oka bardziej interesującymi krajami – Wietnamem, Tajlandią i Kambodżą – Laos jest często omijany przez turystów. Niesłusznie!
Luang Prabang to tylko początek. Dzika przyroda, malownicze krajobrazy, wodospady, rezerwaty słoni, jedne z nielicznych na świecie delfiny słodkowodne (na granicy z Kambodżą), przepyszne jedzenie, bogata kultura, a przede wszystkim sami Laotańczycy stanowią o atrakcyjności tego malutkiego kraju. Dzięki laotańskiej stoickości i poczuciu humoru ja – biała turystka – nie czułam się w Laosie ani jak okaz w ZOO, ani jak maszynka do wydawania pieniędzy (to odczucie towarzyszyło mi praktycznie bez przerwy w Wietnamie i Kambodży).
Czułam się jak przypadkowy, ale mile widziany gość, któremu wprawdzie nikt nie będzie nadskakiwał – na to jest zdecydowanie za gorąco – ale którego chce się poznać i wypić z nim szklankę lao-whisky, albo zagrać z nim w bule. Pod warunkiem, że uda nam się przestawić na tzw. lao-time i nie irytować się brakiem punktualności, a zaakceptować, że tutaj wszystko płynie swoim własnym rytmem, Laos zrewanżuje się, pokazując nam swoją leniwą magię.
Jak wiadomo, istnieje i druga strona medalu – rozwój turystyki napędza gospodarkę, ale i przyczynia się do stopniowej zmiany charakteru kraju. Rząd i mieszkańcy próbują temu zapobiegać, promując liczne inicjatywy związane z tzw. odpowiedzialną turystyką, ewolucja jest jednak nieunikniona. Nie wiadomo jak długo Laos zachowa swój specyficzny charakter, czas więc zacząć planować (oczywiście zgodne z zasadami odpowiedzialnej turystyki) wakacje – szczególnie, że od października rozpoczyna się najlepsza pora na zwiedzanie Laosu.