"Wataha" to ewenement. Niezbyt często zdarzają się naprawdę dobre, polskie seriale, które stają się naszym towarem eksportowym, ale jeszcze rzadziej przytrafiają się tytuły, które z sezonu na sezon są coraz lepsze. Aż szkoda, że to już koniec naszej kilkuletniej przygody w Bieszczadach.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Pierwszy raz do tytułowej "Watahy" dołączyliśmy w 2014 roku. Już wtedy serial był objawieniem. Mroczna intryga idealnie wpasowała się w surowy klimat gór, a doskonała gra aktorska, kreacje postaci i dialogi przesłaniały nawet pewne niedoskonałości scenariusza. Drugi sezon, który ukazał się 3 lata później, był utrzymany w innej stylistyce. Można powiedzieć, że to było takie "'Rambo' w Bieszczadach", ale bez hektolitrów krwi.
Jednak to ostatni, również 6-odcinkowy sezon, jest tak dobry, że aż przypomniały mi się złote czasy polskich seriali kryminalno-sensacyjnych jak "Glina", "Pitbull", czy nawet "Ekstradycja". Idealne zwieńczenie trylogii.
Anatomia sukcesu
Są dwie rzeczy, które wyróżniają "Watahę" spośród wyżej wymienionych produkcji. Jej akcja osadzona została w, do tej pory nieeksploatowanych przez filmowców, Bieszczadach. Polskie góry stały się nie tylko tłem, lecz bohaterem serialu. Zamiast wyświechtanej Warszawy.
Po drugie twórcy odkryli przed nami raczej nieznane powszechnie realia pracy Straży Granicznej. Wcześniej większość z nas nie spodziewała się, że patrolujący granicę mają tak emocjonujące zadania i nieraz ryzykują swoje życie w obronie polskiego terytorium, ale też pomagają rozwiązywać sprawy kryminalne. I wcale nie jest to aż tak bardzo przerysowane, o czym pisaliśmy w naTemat.
Z perspektywy czasu aż dziwię się, że nikt wcześniej nie wpadł na zebranie tych składników i stworzenie z tego porywającego serialu. Jednak sam pomysł to nie wszystko, o czym mogliśmy się przekonać wielokrotnie. W "Watasze" od samego początku mamy do czynienia z wciągającą intrygą i tematyką - punktem wyjścia jest zamach bombowy w starej strażnicy, a także aktualne problemy, praktycznie nieporuszane w polskich serialach: napięte relacje z Ukrainą (czyt. Wołyń), uchodźcy i neonaziści. W trzecim sezonie doszedł jeszcze handel ludźmi.
Do trzech razy sztuka
Nie będę ściemniał, że o ile pierwszy sezon pochłonąłem przy jednym posiedzeniu, to na drugim się lekko nie wynudziłem. Brakowało mi w nim bardziej konkretnej historii, która trzymałaby wszystkie wątki w ryzach. Dlatego rozpoczęcie trzeciego sezonu od takiego trzęsienia ziemi, którego nie będę spoilerować, zadziałało jak sole trzeźwiące. A takich plot twistów nie zabraknie i w kolejnych epizodach. Jeśli więc nie miałeś zamiaru ruszać nowych odcinków, to zmień weekendowe plany.
Wielkie słowa uznania kieruję dla obu reżyserek finałowego sezonu - Olgi Chajdas i Kasi Adamik. Od samego początku fabuła jest czarna jak smoła, brutalna jak... życie i poprowadzona niezwykle dynamicznie. "Wataha" nie przeobraziła się oczywiście w serial sensacyjny, a niebagatelny wpływ na taką wartkość akcji miał nie tylko reżyserski talent, lecz też montaż, muzyka, scenariusz i oczywiście bohaterowie.
W nowym sezonie nie zauważyłem złej kreacji aktorskiej - ani wśród starej gwardii (Aleksandra Popławska i Piotr Żurawski wypadli prześwietnie), ani wśród "świeżaków" (Borys Szyc, a zwłaszcza Evgeniya Akhremenko).
Za to popis, który odstawił Leszek Lichota, te jego grymasy i artykulacja, zasługują na oddzielne zajęcia z cyklu masterclass. Spokojnie mógłby zagrać nowego Batmana. A nie miał łatwo, bo wcielał się niby trzeci raz w tę samą, ale zupełnie inną postać, o czym wyznał mi w wywiadzie.
Najlepszy polski serial ostatniej dekady
Trzeci sezon zaskoczył mnie również tym, jak zgrabnie nawiązuje do wydarzeń z poprzednich odcinków. Podobno w planach nie było kontynuacji, ale zostawiono tyle otwartych furtek, które zostały teraz domknięte. Cała historia klei się jak super glue, tak jakby została rozpisana właśnie na trzy sezony. Nic nie jest dodane na siłę, nie pojawia się zaginiony brat bliźniak, nikt nie powstaje ze zmarłych. Każdy odcinek jest równocześnie autonomiczny i nie stanowi zapchajdziury, jak to czasem bywa - nie tylko w polskich produkcjach.
Finał sezonu nie zwiastuje kontynuacji. I dobrze. Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym. A "Wataha" schodzi w glorii i chwale, bo choć w ostatnich latach było dużo dobrych polskich seriali, to żaden nie był tak konsekwentny i nie trzymał tak wysokiego poziomu od pierwszego do ostatniego odcinka. Aż chce się to wszystko rzucić i przejechać się w te przysłowiowe Bieszczady.