Są dwie rzeczy, które wyróżniają "Watahę" spośród wyżej wymienionych produkcji. Jej akcja osadzona została w, do tej pory nieeksploatowanych przez filmowców, Bieszczadach. Polskie góry stały się nie tylko tłem, lecz bohaterem serialu. Zamiast wyświechtanej Warszawy.
Nie będę ściemniał, że o ile pierwszy sezon pochłonąłem przy jednym posiedzeniu, to na drugim się lekko nie wynudziłem. Brakowało mi w nim bardziej konkretnej historii, która trzymałaby wszystkie wątki w ryzach. Dlatego rozpoczęcie trzeciego sezonu od takiego trzęsienia ziemi, którego nie będę spoilerować, zadziałało jak sole trzeźwiące. A takich plot twistów nie zabraknie i w kolejnych epizodach. Jeśli więc nie miałeś zamiaru ruszać nowych odcinków, to zmień weekendowe plany.
Trzeci sezon zaskoczył mnie również tym, jak zgrabnie nawiązuje do wydarzeń z poprzednich odcinków. Podobno w planach nie było kontynuacji, ale zostawiono tyle otwartych furtek, które zostały teraz domknięte. Cała historia klei się jak super glue, tak jakby została rozpisana właśnie na trzy sezony. Nic nie jest dodane na siłę, nie pojawia się zaginiony brat bliźniak, nikt nie powstaje ze zmarłych. Każdy odcinek jest równocześnie autonomiczny i nie stanowi zapchajdziury, jak to czasem bywa - nie tylko w polskich produkcjach.