Borys Szyc dołączył do obsady jednego z najlepszych polskich seriali ostatnich lat - "Watahy". W ruszającym 6 grudnia trzecim sezonie wcielił się w postać pułkownika Kuczera. W wywiadzie opowiedział nam m.in. o pracy na planie w Bieszczadach, a także o tym, jak walczył z alkoholizmem.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Jest takie powiedzenie: "A gdyby tak to wszystko rzucić i wyjechać w Bieszczady?”. Czy ciebie również zauroczyły?
Uwielbiam Bieszczady i miałem już z nimi do czynienia w czasach, które teraz mi się wydają abstrakcyjne. Spędziliśmy tam sporo dni zdjęciowych kręcąc mój pierwszy film, czyli "Enduro Bojz". Byliśmy tam jednak w zupełnie innych okolicznościach przyrody. Przede wszystkim było ciepło.
Specyfiką "Watahy" jest to, że pokazuje Bieszczady tajemnicze i niedostępne. W takich warunkach faktycznie kręcimy, to prawdziwy obóz surwiwalowy. Mieliśmy wiele przygód przedzierając się przez śnieg, by dostać się na plan zdjęciowy. W niektórych sytuacjach jedynym środkiem transportu, by dostać się na szczyt góry, był skuter śnieżny. Uwielbiam sam moment realizacji zdjęć, bo nawet jeśli jest trudno ze względu na warunki, temperaturę czy logistykę transportową, to dla aktora zawsze jest frajda.
A wracając do twojego pytania, to rzeczywiście przyjemnie jest tam uciec. Kiedy miałem chwilę wolną, to oddalałem się od ekipy i zaszywałem w innym hotelu. Biegałem, chodziłem, spotkałem pod drodze mnóstwo zwierząt. A te widoki i pogoda jak w kalejdoskopie! Coś wspaniałego, czuć tę dzikość, naturę.
Czyli coś, czego nam brakuje w miastach i dlatego tak za tym tęsknimy.
I chyba o to też chodzi w tej ucieczce w Bieszczady. Kiedy miasto lub korporacja cię "zarżnie", to ta natura ma właściwości kojące. Człowiek jeszcze nie zdążył jej tam zniszczyć, tak jak w innych rejonach. I mam nadzieję, że tak pozostanie.
Zawsze mamy mieszane uczucia promując Bieszczady, a one są najpiękniejsze właśnie takie dziewicze. Tymczasem taka promocja powoduje napływ ludzi, powstają nowe hotele i knajpy i tracą ten urok. To odwieczny dylemat.
Praca na planie w Bieszczadach była przeżyciem, ale do "Watahy" dołączyłeś dopiero w 3. sezonie. Czy było to dla ciebie dodatkowym wyzwaniem?
Trudno było wejść do rodziny, czyli tej tytułowej watahy, która się zna od dawna. Jednak moja postać jest tak przemyślana, że nie jestem zaginionym bratem strażnikiem, który odnalazł się po latach. Gram faceta, który gra z zewnątrz, przyjechał z zewnątrz i też jest tak traktowany. Nie ufają mu, a muszą się go słuchać. Miałem więc niewdzięczne aktorskie zadanie, bo od wszystkich czułem niechęć.
Prywatnie było zupełnie inaczej, bo z wieloma osobami znałem się wcześniej i bardzo chciałem z nimi zagrać. Bardzo się cieszyliśmy z Leszkiem Lichotą, że wreszcie się widzimy na wspólnym planie. Bardzo się też lubimy z reżyserkami serialu: Olgą Chajdas i Kasią Adamik. Często się mijaliśmy m.in. przy serialu "Ekipa", a później przy "Pokocie".
Z wieloma aktorami spotkałem się po raz pierwszy, jak z Olą Popławską czy Piotrem Żurawskim i mieliśmy z tego wielką przyjemność. Tak więc mam nadzieję, że w kolejnej serii, o ile takowa powstanie, będę już pełnoprawnym członkiem tej watahy, choć nadal trochę z zewnątrz.
Jedna z rzeczy, które najbardziej podobają mi się w "Watasze", to aktualność serialu, zwłaszcza w kontekście ukazania problemu nacjonalizmu. Co chwilę widzimy i słyszymy o wybrykach skrajnej prawicy, również poza serialem. Jak myślisz, w którą stronę to wszystko zmierza? Czy raczej starasz się stać z boku?
To już nie jest czas, żeby stać z boku. Trzeba działać, wyrażać swoje zdanie i mówić jasno, co jest złe. A taki jest nacjonalizm, zachowania faszystowskie, udawanie, że się zamawia pięć piw i świętowanie urodzin Hitlera. Wszystko oczywiście pod płaszczykiem wolności słowa. To nieprawda. To celebrowanie czegoś, co świat powinien pamiętać i zwalczać każdą możliwą siłą. Nasz rząd nie robi zbyt wiele, by ukrócić takie zachowania, a jak nic nie robisz, to to podsycasz. Milczenie daje przyzwolenie. Trzeba jasno stawiać granicę akurat w tym przypadku.
Mam nadzieję, że nigdy nie wydarzy się nic aż tak złego. Aczkolwiek znając historię, to wszystko się dokładnie powtarza. Podobne ruchy były w międzywojniu i doprowadziły do zabójstwa Gabriela Narutowicza. Tylko ktoś, kto nie zna naszej przeszłości może pomyśleć, że mamy do czynienia z czymś nowym. Tak naprawdę dzieje się coś strasznego, co już było. I mam nadzieję, że nie będzie tragedii, by to wreszcie zrozumieć.
Ostatnio widuję ciebie częściej niż własną mamę. Oczywiście na ekranie. "Piłsudski", „Legiony”, „Mowa ptaków” – to tylko kilka filmów z ostatnich miesięcy, no a teraz jeszcze "Wataha". Czy Ty czasem bywasz w domu?
Jasne, że tak. To wszystko było kręcone na przestrzeni mniej więcej dwóch lat. I jak to zwykle bywa, nastąpiła kumulacja. Szkoda, że nie w Totolotku (śmiech). Uprawiam ten zawód już 20 lat, więc znam tę zależność, że nie ma, nie ma nic, a potem wszystko przychodzi równocześnie. Jak sinusoida. Zaraz pewnie będę musiał nastawić się na okres, że będzie więcej ciszy, spokoju i skupię się na teatrze. Tak to w mojej karierze bywa.
Starałem się jednak wybierać zróżnicowane rzeczy, żebym nie grał "typowego Borysa". Z "Piłsudskim" byłem bardzo związany, bo to był dla mnie też powrót w dużej roli. Dość niefortunnie dystrybutorzy to przemyśleli, wypuścili go praktycznie w jednym czasie z "Legionami". Sam się zaśmiałem, kiedy w Gdyni oba filmy były prezentowane jeden po drugim. Tak jakbym przejechał na koniu z jednego filmu do drugiego.
Muszę cię jednak zmartwić, bo mam na oku kilka nowych rzeczy i na szczęście też bardzo różnorodnych, które w kumulacji pojawią się w przyszłym roku.
Nie no, ja się nie martwię, tylko podziwiam za pracowitość. A jakie to będą rzeczy?
Jedną z nich jest serial "Król", do którego niedawno skończyliśmy zdjęcia. Wcielam się w Janusza Radziwiłłka. Jeśli ktoś zna książkę Szczepana Twardocha, to kojarzy, że to najbardziej szalona i charakterystyczna postać. Cieszę się z tego powodu, bo mogłem stworzyć zupełnie nowego bohatera, sposób jego zachowania, akcent. Na planie wyglądało to naprawdę obiecująco i myślę, że szykuje się mocna rzecz.
Z kolei pod koniec września, do kin wszedł film "(Nie)znajomi", w którym występowałem w jeszcze innej roli - koproducenta, razem z Dawidem Podsiadło i Kasią Smutniak. To też dla mnie nowe uczucie, bo kibicuję filmowi, w którym de facto nie grałem. Sprawdzam ile osób poszło do kina, cieszę się, że byliśmy numerem jeden polskiego box office’a. Powstał naprawdę dobry film, który nie jest zwykłą adaptacją, ale widz czuje, że dzieje się tu i teraz.
Tak więc staram się działać na różnych polach. Możesz mnie też posłuchać w Storytelu, jako Sherlocka Holmesa.
A ty jeszcze chodzisz na castingi, czy już tylko czekasz na telefony?
Kiedy byłem młodym aktorem, to bardzo często brałem udział w przesłuchaniach, później w ogóle na nie nie chodziłem. Teraz jednak kino tak się zmieniło, że stało się bardziej producenckie. Nie zawsze są castingi, w klasycznym stylu, ale często realizowane są tzw. zdjęcia próbne. Stały się częścią całego procesu produkcji i przygotowań do filmu, nawet jeśli ostatecznie nie dostaje się roli.
Podsumowując, nie chodzę na castingi, ale na zdjęcia próbne już tak. I od kiedy zacząłem się udzielać od tej drugiej strony, producenckiej, to nie obrażam się jak mnie ktoś nie zaangażuje. Zobaczyłem, ile różnych czynników musi współgrać, by dostać wymarzoną rolę.
Działasz artystycznie na różnych polach, w filmach, serialach, zarówno ambitnych, jak i typowo rozrywkowych. Rozwijasz się też w innych gałęziach sztuki. Tak jak wcześniej mówiłem – wszędzie cię pełno, jesteś wręcz rozchwytywany. Myślisz, że ma to związek z twoją abstynencją i zmianą stylu życia?
Dla mnie ma, bo gdybym nie był abstynentem, to pewnie gdzieś bym leżał nieprzytomny i nic bym nie zrobił. Czuję, że to mój absolutnie drugi oddech w życiu. Cieszę się też, że inspiruje do tego innych ludzi. Dostaję dużo takich wiadomości, które dają mi dodatkowego kopa do motywacji.
Trzeba przede wszystkim podjąć decyzję. To jest najtrudniejsze. Bardzo długo się oszukujesz, że wszystko jest dobrze. Dopóki to robisz, dopóty nie jest możliwe wyzdrowienie i zrobienie pierwszego kroku ku trzeźwości, czy podjęcie leczenia.
Druga trudna rzecz to wstyd. Wokół tej choroby jest otoczka, przez którą ludzie nie chcą się przyznać, ukrywają to przed najbliższymi lub w pracy. A to choroba, której nie da się zamaskować. Tylko tobie się wydaje, że jest inaczej, że wcale tak nie wyglądasz i nie pachniesz. Także nie warto się bać, bo to się naprawdę udaje. I masz wtedy nowe, piękne i dojrzałe życie.
Na zakończenie powiedz jeszcze proszę, dlaczego warto obejrzeć 3. sezon „Watahy”, który będzie mieć premierę 6 grudnia? Dlaczego będzie lepszy od poprzednich?
Nie będę mówił, że będzie lepszy od poprzednich, ale będzie tak samo dobry! „Wataha” przede wszystkim wraca, po długiej nieobecności. Myślę, że fani się za nią stęsknili. Mam również nadzieję, że moja postać doda serialowi kolorytu, a widzom dostarczy wrażeń. Wiem, że na pewno ostro namiesza w całej fabule.