Na przełomie tysiącleci był jedną z najjaśniejszych gwiazd polskiej muzyki, zagrał też główną rolę w "Sezonie na leszcza" Bogusława Lindy. Później... zniknął z mainstreamu na wiele lat. Porozmawiajmy o tym, jak potoczyła się kariera Gabriela Fleszara i czy dziś – po przekroczeniu czterdziestki – zamierza nas jeszcze czymś zaskoczyć.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
Jak reagujesz na określenie "gwiazda jednego przeboju"?
Zaczynam zastanawiać się dlaczego tych słów używa się zazwyczaj w kontekście negatywnym… Spójrzmy na ten medal z dwóch stron: czy lepiej być tym kto ma na koncie naprawdę wielki hit, czy artystą, który choć poświęcił muzyce całe dekady swego życia, to jednak nie udało mu się nagrać utworu, który okazałby się naprawdę wielkim przebojem?
Mam na koncie nie tylko piosenkę "Kroplą deszczu", przecież swego czasu naprawdę dużą popularnością cieszyły się też "Bilet do nieba" i "Nasza droga donikąd" czy też "Kto panem kto sługą”. No ale rzeczywiście – pierwsza z nich najlepiej przetrwała próbę czasu i to ona do dziś jest najchętniej grana przez rozgłośnie radiowe.
Wracając do owego roku 1999, czyli czasu, gdy…
… gdziekolwiek się nie ruszyłem, to zewsząd słyszałem "Kroplą deszczu", wręcz do wyrzygania? Rzeczywiście, był okres, w którym zacząłem zastanawiać się, czy nie jest mnie wręcz za dużo, czy ludzie nie zmęczą się Gabrielem Fleszarem, który pojawiał się nawet po otwarciu lodówki.
Bo choć byłem wtedy młodym, zaledwie dziewiętnastoletnim chłopakiem, to do całej tej "kariery" – napisz to proszę z cudzysłowiem – zawsze miałem naprawdę zdrowe podejście, wydaje mi się, że miałem "poukładane w głowie". Może dlatego, że wychowałem się w "czytającym" domu i dlatego, że już od lat zajmowałem się nie tylko śpiewem, ale i poezją czy też teatrem.
Słowo honoru: nigdy jakoś szczególnie nie zależało mi na popularności "mainstreamowej". To, że poznała mnie cała Polska, było jedynie skutkiem ubocznym mojej miłości do muzyki.
Na przesłuchania, które w pewnym momencie zapewniły mi duży kontrakt fonograficzny, nie szedłem z myślą, że teraz będę gwiazdą.
Po prostu, chciałem zobaczyć, co znajduje się po drugiej stronie tej furtki. Cieszę się, że pewnego dnia otworzyła się ona przede mną dzięki czemu mogłem zaspokoić i ciekawość i głód grania.
Bo już w pierwszym sezonie po debiucie zagrałem jakieś 90 koncertów dla dużej publiki. Dzięki temu mogłem naprawdę intensywnie otrzaskiwiać się ze sceną, zdobyć całe mnóstwo doświadczenia.
Nie tylko w ładnym śpiewaniu pop-rockowych przebojów. Moje koncertowe wydanie było zdecydowanie rockowe. Grałem z utalentowanymi muzykami, z którymi z biegiem czasu coraz bardziej wkręcaliśmy się w improwizację.
W pewnym momencie koncerty składające się z trzynastu piosenek, trwały grubo ponad dwie godziny. Mówimy tutaj o improwizacji całego zespołu a nie tylko długich solówek na gitarach, o zaawansowanej dekonstrukcji całych utworów, zabawie dźwiękami i słowami.
Jednak osoby, które oczekiwały ambitnych dźwięków, nie stanowiły chyba zbyt dużej części twojej publiki, prawda?
Cóż, gdy w radiu i telewizji zaczyna pojawiać się młody, jakoś tam w miarę dobrze wyglądający wokalista, to często będzie traktowany wyłącznie jako ładny chłopiec, którego umiejętności kończą się na łamaniu serc nastolatek, a nie artysta, który ma cokolwiek mądrego do powiedzenia. Ludzie kochają uproszczenia.
Dlaczego w późniejszych latach owe tłumy nastolatek nie kochały cię już tak mocno?
Wydaje mi się, że byłem zbyt skromny i pokorny, żeby stać się wielką gwiazdą maistreamu. Żeby rozkręcić taką karierę, musisz po części być człowiekiem, który potrafi naprawdę ostro rozpychać się łokciami. Nigdy nie należałem do takich osób.
Gdybyś mógł cofnąć czas, wiedząc to, co wiesz dziś, działałbyś w sposób bardziej przebojowy?
Nie sądzę… Widzisz, podczas owego rozpychania się łokciami naprawdę trudno znaleźć złoty środek. Chodzi o tę cienką granicę pomiędzy przebojowością i zdrowym egoizmem a podążaniem do celu po trupach, za wszelką cenę, krzywdząc przy okazji innych.
Efekt: twoja twarz zaczęła znikać z okładek kolorowych magazynów i telewizji.
No tak, zaczęły się komentarze w stylu "Fleszar się skończył"… Chociaż w gruncie rzeczy do złośliwości i szukania taniej sensacji zdążyłem się już przyzwyczaić wcześniej.
Przykład? Zawsze kochałem grać muzykę na ulicy i nie zrezygnowałem z tego nawet w czasach największej popularności. W efekcie prasa plotkarska publikowała "sensacyjne" artykuły z gatunku: "Upadek! Gwiazda musi stać na chodniku z gitarą"!
Totalnie nie przejmowałem się tego rodzaju głupotami, nie czułem żadnego dyskomfortu – zawsze żyłem w przekonaniu, że nasze samopoczucie oraz poczucie własnej wartości nie może być zależne od tego co myślą o nas inni.
Po latach zacząłeś udzielać się w zespole Candida, uprawiającym mocne gitarowe granie… Dlaczego nie zrobiliście furory w tej kategorii?
Zacznijmy od tego, że w Polsce takie właśnie granie bardzo rzadko prowadzi do wielkich sukcesów. Gdy pomyślę o ostatnich latach i muzyce stricte rockowej, do głowy przychodzą mi wyłącznie dwa wyjątki potwierdzające regułę: Organek i Krzysiek Zalewski.
To przykłady na to, jakie mogą być owoce wieloletniej, naprawdę ciężkiej i konsekwentnej "pracy u podstaw" – grasz całe mnóstwo koncertów w małych klubach i nie zrażasz się tym, że choć mijają lata, to jakoś nie pojawiają się sława i pieniądze. Zaciskasz jednak zęby, nie poddajesz się i robisz swoje.
Jednak to podejście, na które mogą pozwolić sobie głównie artyści młodzi, aspirujący. Natomiast w Candidzie spotkali się profesjonaliści, mający na koncie jakieś tam dokonania ale i oczekiwania, również finansowe.
Byliśmy idealistami, którzy naiwnie wierzyli, że jeśli masz naprawdę dobry materiał i pojeździsz z nim po Polsce, to sukces przyjdzie. Gdy po jakimś czasie okazało się, że tak się nie dzieje w nasze szeregi wkradło się zniechęcenie.
Gdy jesteś muzykiem zawodowym, który utrzymuje się z grania, to w pewnym momencie musisz zdroworozsądkowo odpuścić działalność, która koliduje z zajęciami bardziej lukratywnymi. Gwoli formalności: Candida wciąż istnieje, zawiesiliśmy jedynie działalność, czekamy na lepsze czasy (śmiech).
W międzyczasie działasz na paru frontach…
W tym momencie występuję w czterech postaciach. Pierwszą z nich jest coś, co od dwóch dekad nosi nazwę "Gabriel Fleszar z zespołem", drugą: duet, który niegdyś był triem, czyli A3 Format. Z Kostkiem Andriejewem tworzymy typowo koncertowy skład, specjalizujący się w graniu mocno podkręconych coverów. Tutaj rządzi niczym nie skrępowana improwizacja.
Rzecz trzecia, bardzo świeża: tzw. solo acty, podczas których używam komputera, samplera oraz syntezatora i zaawansowanego efektu wokalnego, grając muzykę elektroniczną.
No i wreszcie postać czwarta: od niemal ośmiu lat odwiedzam szkoły w całej Polsce i spotykam się z młodzieżą, łącząc muzykę z profilaktyką uzależnień.
Na koncie mam już ponad 800 takich spotkań, podczas których gram i śpiewam, a do tego opowiadam o mojej filozofii życiowej. Nie stawiam się w pozycji w pozycji moralizatora, który mówi: "jestem starszy i powiem wam jak to jest", bo wiadomo – takich porad się nie słucha.
Zaznaczam też wyraźnie, że mogę jedynie podzielić się własnymi doświadczeniami, a co z tym zrobią moi słuchacze jest ich wyborem.
Chodzi o jakieś naprawdę mocne rokendrolowe opowieści z alkoholem i narkotykami w tle?
Nie, bo choć jestem osobą podatną na uleganie nałogom, to nigdy nie miałem z nimi problemów – poza papierosami. "Dzięki" rodzicom przez pierwsze osiemnaście lat życia byłem palaczem biernym, później sam sięgnąłem po fajki.
Gdy tylko osiągnąłem pełnoletność wpadłem w pułapkę błędnego postrzegania papierosa jako atrybutu dorosłości. Tak więc zaczęło się palenie z kolegami oraz kiepowanie do wspólnej popielniczki z mamą i tatą. No i wpadłem w nałóg, z którym próbowałem zerwać przez piętnaście lat.
Chciałbym w tym miejscu dodać pewną rzecz, o której nie wie mnóstwo ludzi: to, że palisz, szkodzi nie tylko tobie, ale i twoim potomkom. Podwyższone ryzyko nowotworowe działa dwa pokolenia w przód. Tak więc gdy sięgasz po papierosa wpływasz po części na zdrowie swoich dzieci i wnuków.
Powiedziałeś, że jesteś podatny na nałogi – słabość do nikotyny naprawdę była jedynym uzależnieniem w twoim życiu?
Zaliczyłem jeszcze jedno: gry komputerowe. Wciągnąłem się w to tak bardzo, że w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że totalnie zaniedbałem życie zawodowe i osobiste.
Gdy uświadamiasz sobie, że w ciągu ostatnich trzech miesięcy spędzałeś przed komputerem po nawet czternaście godzin dziennie, to czas powiedzieć sobie, że coś jest nie tak.
Pomijam nawet to, że w trakcie tych ciągów zniszczyłem sobie pewnie wzrok, a gdybym nie przystopował, to intensywne operowanie myszką mogłoby doprowadzić do poważnych uszkodzeń nadgarstka. A to problemy zdrowotne, których nie chciałaby żadna osoba, która gra na gitarze…
Gry komputerowe rzuciłem zerojedynkowo i przez parę lat byłem na "totalnym odwyku". Dopiero niedawno, parę tygodni temu, odważyłem się zainstalować strzelankę, w którą niegdyś grałem namiętnie.
Z naprawdę dużym niepokojem obserwowałem swoje reakcje, ale na szczęście okazało się, że wszystko jest w porządku. Potrafię powiedzieć sobie: "dziś pogram maksymalnie dwie godziny i wyłączę komputer", albo nie robić tego bez żalu przez dwa tygodnie. No ale nałóg to nałóg, muszę być czujny.
Czy podobną czujnością wykazujesz się jako ojciec?
Dla mojego syna, który w maju tego roku będzie miał osiemnastkę, jestem raczej tatą-kumplem, mamy doskonały przelot. Być może dlatego, że nie ma między nami dużej różnicy wieku, bo Miłosz urodził się, gdy miałem zaledwie 23 lata.
Zdarza się, że czytam jakieś porady rodzicielskie, zgodnie z którymi relacje z potomstwem nie powinny być zbytnio wyluzowane, że trzeba stawiać jakieś wyraźne granice, ale… nie zgadzam się z tym. Chociaż pod pewnymi względami jestem naprawdę wymagający i krytyczny. Zwłaszcza gdy chodzi o naszą wspólną pasję.
Zakładam, że mówisz o muzyce?
Nie, o poezji. Co do muzyki: Miłosz zaliczył parę lat temu okres, w którym kręciła go gitara. Wiesz, klasyczny scenariusz: założył z kolegami zespół i organizowali próby, chociaż nie potrafili jeszcze grać na żadnym instrumencie. Zespół jakoś nie przetrwał (śmiech).
Lecz rok temu naprawdę mocno wkręcił się w czytanie oraz pisanie wierszy i tutaj przechodzimy do mojej krytyki: wydaje mi się, że automatyczne komplementowanie wszystkiego, co zrobi nasze dziecko, jest czymś niewłaściwym. Najlepsze, co można mu dać, to szczerość.
Dlatego gdy syn przedstawia mi swoje dzieła, staram się oceniać je obiektywnie; mówić otwarcie o tym, że według mnie powinien coś zmienić, poprawić. Oczywiście, na początku zauważałem, że moja krytyka jest dla niego bolesna, ale dzięki temu naprawdę szybko zdobył samoświadomość literacką.
Z uwagą obserwuję jego postępy na przestrzeni ostatniego roku i jestem z niego dumny. To naprawdę wspaniałe, że tak bardzo wkręcił się w poezję – dobrze, że wykorzystuje swój talent.
To właśnie z powodu poezji nie należysz do osób, które narzekały na szarość i nudę, dorastając w latach 90. w Legnicy?
Trafiłem na wspaniały okres dla tego miasta. Działo się naprawdę dużo, poznałem mnóstwo ludzi o wrażliwości podobnej do mojej, a świat literatury i teatru łączyły się ze sobą w genialny sposób.
To w Teatrze Dramatycznym, przy którym zorganizowano Klub Gońca Teatralnego, czyli warsztaty, podczas których zawodowi, bardzo utalentowani aktorzy, dzielili się wiedzą z nami – nieopierzonymi debiutantami, znalazłem swój azyl.
Z jednej strony mogłem poznać poetów takich, jak Marcin Świetlicki, Jacek Podsiadło i Andrzej Sosnowski, z drugiej: świetnych aktorów, którzy grali na legnickich deskach, wymieniając tylko Przemka Bluszcza, Janusza Chabiora czy też Tomka Kota.
Na początku drugiego tysiąclecia Polska zobaczyła cię w "Sezonie na leszcza" Bogusława Lindy – na ile było to wynikiem ogromnego talentu aktorskiego, a na ile sławy piosenkarskiej?
Premiera "Kropli deszczu" to druga połowa czerwca 1999 r., natomiast na zdjęciach próbnych do "Sezonu na leszcza" wylądowałem już w sierpniu, gdy popularność muzyczna nie rozkręciła się jeszcze na dobre.
Chociaż na casting zaprosił mnie sam Bogusław Linda, to nie miałem żadnej taryfy ulgowej, byłem po prostu jednym z kandydatów do roli Figlarza.
Gdy ją dostałem, pozostawała jeszcze kwestia tego, kto zagra moją siostrę. Na ostatnim etapie wahano się pomiędzy Kasią Smutniak i Anią Przybylską.
Summa summarum na ekranie pojawiła się druga z nich – zadecydowało nasze podobieństwo fizyczne; wiesz, małe nosy, pełne usta, łatwo było nas uznać za rodzeństwo.
Wiesz, że w tym momencie zapytam o to…
… dlaczego nie zrobiłem wielkiej kariery aktorskiej? Przyczyna była prozaiczna: przez piętnaście lat mieszkałem w Poznaniu. Trzymałem się tego miasta z lenistwa i wygodnictwa, bo to naprawdę przyjazne miasto do życia, mając zarazem świadomość tego, że omija mnie całe mnóstwo rzeczy istotnych.
Bo fakty są takie: nie da się rozkręcać kariery filmowej na pół gwizdka. Musisz trzymać rękę na pulsie, podpisać umowę z agencją aktorską – czego nie zrobiłem – która będzie dawała cynki na temat castingów. No i później zaliczać ich całe mnóstwo, no a ja nie miałem ochoty i serca na ciągłe podróże do Warszawy.
Decyzję o zamieszkaniu w stolicy podjąłem dopiero cztery lata temu i wiesz co? Po zaledwie paru miesiącach od przeprowadzki zapytałem sam siebie: na co czekałeś tak długo?!
Zakochałem się w tym miejscu, czuję się tutaj jak u siebie, a gdy wyjeżdżam na dłużej, zaczynam tęsknić.
Być może potrzebowałem czasu na zrozumienie pewnych rzeczy? Musiałem przekroczyć tę magiczną granicę wieku, gdy z przodu pojawia się czwórka?
Tak czy owak nadszedł moment, w którym wiem, że trzeba spiąć pośladki i działać! Oczywiście mówię tutaj głównie o muzyce: dwa lata temu – nareszcie – urządziłem sobie studio domowe, dzięki czemu dość intensywnie eksploruję świat produkcji muzycznej.
Myślę, że zbliża się moment, w którym zacznę pokazywać efekty mojej pracy ale... to już temat na kolejną rozmowę (śmiech).