10 proc. awarii w telekomunikacyjnej firmie Vectra jest spowodowanych aktami wandalizmu. Naprawa zdewastowanych w Warszawie publicznych rowerów kosztowała już 50 tys. zł. Wandale nie odpuszczają murom, samochodom, latarniom. Bezinteresownie niszczą wszystko, co wpadnie im w ręce. Dlaczego?
Operator sieci kablowej Vectra poskarżył się "Rzeczpospolitej", że co dziesiąta awaria jej sieci jest spowodowana przez wandali, którzy kradną i dewastują jej infrastrukturę. Wcześniej straty podliczały już Netia i Telekomunikacja Polska (obecnie Orange), które oszacowały, że działalność wandali kosztowała je 100 mln zł w ciągu ostatnich trzech lat.
Sprawa jest o tyle poważna, że do walki z wandalami stanęły urzędy, które podpisały w tej sprawie specjalne memorandum. Obiecały w nim, że będą zwalczać proceder.
Urzędnicy chcą do tego użyć policji i prokuratury. Ale czy to dobra droga?
Niszczą pociągi i rowery
Z wandalizmem niejeden próbował już walczyć. Miejskie przedsiębiorstwa komunikacyjne, które muszą zmagać się ze zdewastowanymi przystankami, niezliczone spółki PKP, które walczą z graficiarzami smarującymi malowidła na pociągach i lokalnymi złomiarzami, którzy metr po metrze rozbierali sieci trakcyjne.
Obecnie zmaga się z nimi też Warszawa, która w połowie wakacji uruchomiła pierwszą miejską sieć samoobsługowych wypożyczalni rowerów. Pierwsza stacja została zdemolowana już po dwóch tygodniach funkcjonowania. Po miesiącu straty poniesione przez miasto wyniosły około 50 tys. zł, czyli równowartość 25 jednośladów.
Wandalizmu nikomu jednak wyrugować się jeszcze nie udało. Dlaczego? Jak przyznaje Katarzyna Iwińska, socjolog z Collegium Civitas, chodzi o to, że wandalizm ma tak wiele przyczyn, że usunięcie jednej z nich nigdy nie zagwarantuje sukcesu.
Z nudów i ze złości
Socjologowie wyróżniają całe spektrum niszczycielskich zachowań. I tak, możemy dokonać wandalizmu w celu wzbogacenia się (kradzież trakcji kolejowej), zwrócenia uwagi na swoje postulaty (kradzież napisu "im. Lenina ze Stoczni), zemsty (karna, wulgarna naklejka za złe parkowanie). Możemy po prostu złośliwie spuścić komuś powietrze z opon, albo po prostu, z nudów, wymalować gryzmoły na murach.
– Po części jest to wina poprzedniego systemu, w którym myślało się, że coś co jest publiczne, można zabrać, bo jest nasze, wspólne – przekonuje dr Iwińska. Zaznacza też, że choć system zmienił się już całe pokolenie temu, nasze zachowania nadal z niego czerpią. – Teraz otoczenie stało się po prostu niczyje. Nie można u nas mówić o społeczeństwie obywatelskim, w którym każdy troszczy się o swoje podwórko. Nie mamy lokalnych społeczności, w których chce nam się o coś zadbać – podkreśla.
Nawet dzieci prawników
Socjolog podkreśla, że winę za lwią część wandalizmu ponoszą przede wszystkim rodzice. – Wandalami nie są zwykle osoby po 25 roku życia. Jeśli w ich domach nie dbało się o przestrzeń publiczną, nie ma co liczyć na to, że te osoby będą to robiły – mówi w rozmowie z naTemat. – Jestem przekonana, że duży procent wandali wywodzi się z rodzin w jakiś sposób dysfunkcyjnych, takich, gdzie rodzice nie mają czasu zająć się swoimi dziećmi.
Katarzyna Iwińska przywołuje przykład Jacka T., syna wziętego adwokata, który na początku tego roku podpalał samochody w stołecznym Śródmieściu. – To nie była patologia typu biedni bezrobotni. Tacy młodzi ludzie nie mają wsparcia w rodzinie.
– Wandalizm zaczyna się w młodszym wieku, podstawówkowym. Ale jeśli się wtedy nie zwraca na to uwagi, to od drobnych zniszczeń przechodzi się do wielkich aktów.