Show, jakim są amerykańskie wybory prezydenckie, rozpoczyna się na dobre. Swoją konwencję wyborczą zakończyli już republikanie, teraz kończy się spotkanie demokratów. Na obu niezwykle ważną rolę odegrały żony kandydatów. O tym, jak wielkie znaczenie w kampanii odegrają Michelle Obama i Ann Romney mówi naTemat amerykanista, prof. Longin Pastusiak.
Wczoraj Michelle Obama kolejny raz podbiła serca Amerykanów. W niezwykle płomiennym i osobistym wystąpieniu przekonywała, że jej mąż Barack Obama to najlepsza osoba, której obywatele powinni zaufać na kolejne lata. Podkreślała, że urzędujący prezydent jak nikt inny dba o zwykłych ludzi. Wszystko dlatego, że spośród nich się przecież wywodzi i podobno niczym od nich się nie różni. - Zobaczyłam na własne oczy, że prezydentura nie zmieniła mego meża, ale ujawniła to kim jest - mówiła Michelle Obama.
Co powiedziała Michelle Obama
podczas konwencji demokratów Charlotte
Dodała, że dla jej męża najważniejsze jest, by każdy Amerykanin miał szansę odnieść w życiu sukces, tak jak on. - Dla Baracka sukces nie sprowadza się tylko do tego, ile pieniędzy zarobisz, ale ile dobrego zrobisz dla innych - stwierdziła. W ten sposób dała do zrozumienia, że właśnie to odróżnia go od kandydata republikanów, wychowanego w rodzinie milionerów Mitta Romney'a.
Gdy jednak rzuci się okiem na treść przemówienia Michelle Obamy, właściwie niewiele odróżnia je od tego, co kilka dni temu powiedziała o swoim partnerze Ann Romney. Na republikańskiej konwencji wyborczej w Tampa na Florydzie również przedstawiła męża jako człowieka ciepłego, odpowiedzialnego i przyjacielskiego, który uwielbia pomagać innym. - Widziałam, jak porzuca wszystko, żeby pomóc przyjacielowi w potrzebie. Mitt nie lubi mówić o tym, jak pomaga ludziom, bo uważa to za przywilej, a nie za pretekst do politycznego zdyskontowania - opowiadała.
I tak, jak po konwencji republikanów więcej mówiło się o tym, co powiedziała Ann Romney, tak teraz wielu komentatorów wskazuje, że w kampanii częściej będzie wracało się do wczorajszych słów Michelle Obamy, niż tego, co na zakończenie spotkania demokratów w Charlotte powie sam prezydent.
Konwencje wyborcze zarówno republikanów, jak i demokratów zdają się podbijać partnerki kandydatów. Jak ważną rolę mogą odegrać w tej kampanii?
Prof. Longin Pastusiak, amerykanista: Pozycja żony prezydenta znacząco zmieniała się w historii USA. Dziś jest ona coraz bardziej partnerem, angażuje się w sprawy kampanii wyborczej i odgrywa bardzo ważną rolę. Zwłaszcza dla elektoratu żeńskim, który jest w Stanach Zjednoczonych elektoratem większościowym. Poza tym po zwycięstwie męża obiera sobie konkretne pole działania, pracy społeczno-politycznej.
W tegorocznych wyborach ważna rolę może odegrać Ann Romney, która ociepla wizerunek Mitta Romney'a uchodzącego za polityka "drewnianego".
Obie panie mówiły w zasadzie to samo. Że ich mężowie to ciepli, dobrzy ludzie, na których można liczyć, podkreślały wydarzenia z ich prywatnej przeszłości. Która pańskim zdaniem wypadła lepiej?
Na pewno ma wyższą pozycję i jest bardziej popularna Michelle Obama. To też kobieta niebywale wykształcona, która ukończyła najlepsze amerykańskie uczelnie. Jest bardzo kontaktowa. I sondaże w USA pokazują, że jej popularność jest znacznie wyższa niż samego Baracka Obamy.
Wiele też mówi się o tym, że w porównaniu z konwencją demokratów, wcześniejsze spotkanie republikanów w Tampa wypada dość blado. Dopiero teraz oglądamy prawdziwy polityczny show. Na ile show jest ważny dla amerykańskich wyborców?
Każda taka konwencja jest wielkim spektaklem, wielkim show. Przygotowywanie konwencji nominacyjnej jest zresztą jedynie powtórzeniem pewnej tradycji, gdy nie było jeszcze prawyborów i decydowali bossowie partyjni w tzw. pokojach pełnych dymu po cygarach. Teraz decydują wyborcy, a konwencja to tylko show, głównie telewizyjny. Służący tylko temu, by spopularyzować kandydata.
I ten show się bardzo liczy. Jednak decydujące znaczenie będzie miała nie on, a to co się rozegra teraz do 6 listopada. Zwłaszcza te trzy zaplanowane debaty telewizyjne, z których jedna będzie poświęcona ekonomii, a inna polityce zagranicznej. To będzie miało znacznie większy wpływ na wynik wyborów.
Z tym, że 80 proc. amerykańskiego elektoratu już dziś podjęło decyzję, kogo poprze. Walka toczy się o pozostałe 20 proc. niezdecydowanych.
I gdyby dzisiaj miał pan przewidywać ostateczny wynik, wygra...?
Większe szanse w walce o Biały Dom mają jednak demokraci. Republikanie mają mniej znanego polityka jako kandydata na prezydenta. Są podzieleni i nie potrafili przedstawić wiarygodnego, alternatywnego programu, który miałby rozwiązać problemy Amerykanów.
W USA wręcz tradycyjnie głosuje się według stanu swojego portfela. Gdy sytuacja gospodarcza jest dobra, poparcie uzyskuje urzędujący prezydent, a kiedy jest zła - glosują na jego oponenta. W tej chwili ta sytuacja nie jest dobra, ale jednak jest lepsza, niż w momencie, gdy Barack Obama obejmował urząd. Wówczas panowała recesja wywołana przez jego poprzednika Georga W. Busha. I z tego powodu wszystko wskazuje na to, że republikanom będzie ciężko pokonać Obamę.
Wszystko jest jednak możliwe. Amerykanie mówią przecież, że pewne są tylko śmierć i podatki. Ale dziś obstawiam, że zwycięsko z tej batalii wyjdzie Barack Obama. On ma poparcie tzw. klasy średniej, ogromną przewagę większościowego elektoratu kobiecego i osobowość znacznie bardziej przyjazną, niż Mitt Romney. Zarzuca mu się co prawda, że nie zrealizował wielu obietnic z poprzedniej kampanii, ale on wtedy odpowiada, że właśnie dlatego potrzebuje kolejnej kadencji.