Kulturyści są bez serca, zamiast mózgu mają mięśnie. Obraz mięśniaka we współczesnym kinie jest mocno krzywdzący. Stallone, Schwarzenegger czy Van Damme grają zwykle tępe roboty, których jedynym celem jest spuścić manto. W końcu prawdziwi mężczyźni nie mają uczuć. „Misiaczek” przełamuje ten stereotyp. Dennis, główny bohater filmu, to ciepły wrażliwiec skryty w potężnym ciele kulturysty. Nie w mięśniach zabawa.
Historia jest prosta. Ot, samotny mężczyzna uzależniony od swojej matki szuka szczęścia i miłości. Prosty schemat powtarzający się w wielu filmach. W końcu wszystkie historie zostały już opowiedziane, więc trudno byłoby wymyślić coś nowego. Bardziej więc od tematu, liczy się sposób przedstawienia. Życie jest do bólu przewidywalne, jedyne co można z nim zrobić to je złamać i pójść pod prąd. Mads Matthiesen, reżyser „Misiaczka” świetnie zdał sobie z tego sprawę. Jego film to przewrotna opowieść łamiąca stereotypy i obnażająca kulturowe schematy.
Tytułowy „Misiaczek” to 38-letni kulturysta Dennis. Olbrzymi, pięknie zbudowany, silny i do bólu samotny. Jego życie rozgrywa się między siłownią a domem, który dzieli z matką. Cały świat podporządkowany jest jego ciału, które cudownie pręży się na ekranie. Siła mięśni nie idzie jednak w parze z emocjami. Dennis, na zewnątrz silny i mocny, w środku jest kruchy i zagubiony.
Jego wygląd, choć imponujący, nie pomaga mu w nawiązywaniu relacji. Jego jedyną przyjaciółką i powierniczką jest matka, która w synu-olbrzymie wciąż widzi małego chłopca. Żyją więc razem, na uboczy w dziwnym układzie, gdzie władzę ma nie ten kto jest silniejszy, ale ten kto lepiej potrafi manipulować. Mama Dennisa do perfekcji ma opanowane szantażowanie, kontrolowanie i wywoływanie współczucia. Jednym spojrzeniem potrafi owinąć sobie monstrualnego syna wokół palca. Bez skrupułów.
Nic jednak nie trwa wiecznie. Nawet nieśmiali kulturyści mogą marzyć. Dennis pragnie tylko jednego - zakochać się. Dla miłości jest wstanie zrobić wszystko. Oszukuje więc matkę i zamiast na turniej do Niemiec, jedzie w poszukiwaniu szczęścia do Tajlandii. Jako wzór służy mu brat matki, który właśnie przywiózł do Danii świeżo poślubioną Azjatkę.
Niestety rzeczywistość bywa brutalna. Co prawda piękne ciało przyciąga spojrzenia egzotycznych kobiet, ale stoi za nim nie uwielbienie, ale chęć szybkiego zarobku. Seksturystyka nie sprzyja miłości. Zanim jednak Dennis to zrozumie, przeżyje kilka rozczarowań. Ukojenia będzie szukał, tam gdzie miejsce, takich dziwolągów jak on, czyli na siłowni. Tam też, wbrew nadziei, spotka prawdziwą miłość.
Choć brzmi to cukierkowo, to w „Misiaczku” niewiele jest lukru. Miłość nie jest tu pięknym zakończeniem, a raczej początkiem kłopotów. Co z tego, że kulturysta się zakochał, skoro jego matka nie akceptuje wybranki. W ich układzie nie ma miejsca „dla tej trzeciej”, więc zamiast spełnienia przychodzą wyrzuty sumienia. Czy Dennis postawi się matce? Czy związek z piękną Tajką przetrwa próbę czasu? Czy miłość naprawi toksyczną relację z matką?
„Misiaczek” rodzi wiele pytań, nie znajduje jednak prawie żadnych odpowiedzi. Fabuła jest tu ledwo naszkicowana, bohaterowie trochę papierowi, napięcie ledwo zauważalne. „Misiaczek” wbrew pozorom nie jest historią ani o miłości, ani o seksturystyce, ani nawet o trudnych relacjach z matką. Wszystkie te wątki są poruszone w filmie, ale nie to wydaje się w nim najważniejsze. To co interesuje w „Misiaczku” to bohaterowie i kontrast jaki rysuje się między nimi. Tu duży wcale nie musi oznaczać silny. Dennis choć jest kilka razy większy od swojej matki, i zapewne jednym ruchem ręki mógłby znieść ją z powierzchni ziemi, zachowuje się przy niej jak potulna owieczka.
Gra między matką a synem to zdecydowanie najmocniejsza część filmu. Duet Kim Koda, odtwórcy głównej roli i Elsebeth Steentoft jest wyśmienity. Być może jego siła tkwi w autentyzmie, w końcu Kod na co dzień jest kulturystą, a z aktorstwem nie ma nic wspólnego. Nie jest to jednak jedyny amator w obsadzie. Co ciekawe, Mads Matthiesen realizując swój debiutancki film, postanowił zaangażować praktycznie samych amatorów.
Nie tylko jednak aktorzy są naturszczykami, ale również plenery, w których rozgrywa się film są prawdziwe. Dziewczyny z tajlandzkich barów, ich klienci, chłopcy na siłowni, to wszystko prawdziwe obrazy. Dzięki temu „Misiaczek” nabiera wręcz dokumentalnego charakteru. Nie ma tu fajerwerków, dramatycznych zwrotów akcji, pięknych ludzi i bajkowych zdjęć. Jest życie, trochę wzruszeń, kilka uśmiechów i małych niespodzianek.
„Misiaczek”, który został nagrodzony na festiwalu w Sundance i zdobył Krakowską Nagrodę Filmową na tegorocznej Off Plus Camerze, nie jest filmem, który przyciągnie do kina tłumy. Nie znajdziemy w nim napięcia i mocnych wrażeń. Aktorstwo nie jest tu wybitne, scenariusz trochę zbyt papierowy, zdjęcia nie zwracają większej uwagi. Jest jednak coś, co każe ten prosty film obejrzeć do końca. Prawda. W spojrzeniu Dennisa, w ruchach matki, w gestach zagubionych tajskich dziewczyn, które nie chcą całować się w miejscach publicznych, ale za kilka groszy rozkładają nogi w hotelowych pokojach. Prawda "Misiaczka" dotyka. Film opowiada o inności, która choć przybiera tu apetyczny kształt pięknych mięśni, to jest potwornie bolesna. W każdym wydaniu i zawsze.