Druga część tryptyku reżysera Ulricha Seidla pt. "Raj" – "Wiara" ma szansę zdobyć Złotego Lwa na Festiwalu w Wenecji. Jego pierwsza część zaś – "Miłość" właśnie trafiła na ekrany polskich kin. Słońce, seks, pieniądze, kłamstwa i samotność. "Raj: Miłość" to opowieść o seksturystyce, ale tak naprawdę o skazanym na porażkę poszukiwaniu prawdziwego uczucia.
Główną bohaterką tego dramatu jest Teresa, samotna matka mieszkająca w Wiedniu ze swoją dorastającą córką, którą interesuje tylko jej telefon komórkowy. Właściwie ze sobą nie rozmawiają. Teresa wydaje jej jedynie komendy dotyczące zaprowadzenia porządku w pokoju. Teresa lubi porządek, czystość i skrupulatność. Uważnie więc pakuje się do walizki, a jej przygotowania śledzi ze ściany ekran wielkiego telewizora. Podobny ma w pokoju jej córka. Podobny ma zapewne także sąsiadka, która będzie opiekować się nastolatką pod nieobecność mamy. Bo Teresa wybiera się na wakacje swojego życia – do Kenii. Będzie mieszkać w hotelu dla "białych" i cieszyć się słońcem.
Chłopcy z plaży
Okazuje się jednak, że palmy, krystalicznie niebieska woda i malownicza plaża to nie jedyne atrakcje kenijskiego wypoczynku. Teresa szybko poznaje inne kobiety, które tak jak ona, zdecydowały się na egzotyczną wycieczkę i dowiaduje się, że absolutnie nie ma problemu, aby w ramach urlopu dobrze się bawić z miejscowymi chłopcami, określanymi uroczym mianem beach boysów. Nazwa ta pochodzi od ich codziennego zajęcia – wystawania na plaży w oczekiwaniu na zagranicznych spacerowiczów, którym oferują do sprzedania wszystko od słoników na szczęście, przez afrykańskie chusty aż po swoje własne ciała. Jambo, Hakuna Matata! Cześć, żaden problem! – ta słowa, jak mantra zaklinająca przybyszów spoza kraju, powtarzane są przez Kenijczyków. Kenijski kurort to kraina, gdzie wszystko jest możliwe i spełniają się wszystkie marzenia, które nie mają szansy na realizacje w okowach cywilizacji zachodniej – to właśnie obiecują beach boysi. Chciałbym cię powitać w Kenii - mówi Teresie jeden z poznanych na plaży chłopaków.
Kenijczycy sprawiają wrażenie bezproblemowych, szczęśliwych, gotowych dzielić się swoim szczęściem i miłością z każdą skrzywdzoną przez życie białą kobietą. Białe kobiety chętnie odpowiadają na zaczepki beach boysów – "ich" mężczyźni nie są już nimi zainteresowani, nie potrafią być bezpośredni i są zwyczajnie nudni, a tutaj dostają w pakiecie młodość, seks i beztroskę w egzotycznym opakowaniu. To gra, która działa świetnie, tak długo, dopóki obie strony akceptują jej reguły.
Gra pozorów
Turystki są bogate, w średnim wieku, a raczej w jego kryzysie. Mężczyźni ich rozczarowali. Porzucili, zdradzili, odeszli do młodszych. Starzeją się, tyją i brzydną. Kompletnie się sobie nie podobają i boją się, że zostaną już same do końca życia. Tymczasem wciąż są spragnione uczuć i przygód. Także seksualnych. Kenijczy są biedni, młodzi i z reguły zobligowani już do utrzymywania rodziny. Ich jedynym kapitałem jej ich ciało, gibkie, zgrabne i piękne. Gotowe, aby zapewniać turystkom przygody, seksualne i kulturowe. Zabierają je na długie spacery, poją palmowym winem, pokazują swoje domy i knajpy, uczą tańczyć. Pełen pakiet "zwyczajnego kenijskiego życia".
Wszystko jednak ma swoją cenę – turystki są bogate, ich kochankowie są biedni. Po kilku spacerach i upojnych nocach przychodzi więc czas, żeby zapłaciły za operację siostry, zepsuty skuter brata. Kiedy obie strony wiedzą, jak to działa, wszystko funkcjonuje bez przeszkód. To współczesny seksualny kolonializm, który charakteryzuje się po pierwsze tym, że "imperialistkami" są kobiety, a po drugie, że obiekty ich westchnień chętnie przystają role obiektów w tej relacji. To męskiej prostytutki, które dzięki kobietom z zagranicy zarabiają na życie. Nie czują się jednak tym upokorzeni – wręcz przeciwnie, czerpią z tego siłę. Wyciągają z rozpalonych, oszalałych z pożądania kobiet kolejne banknoty, które przecież "należą im się" od białego człowieka, który przez wieki konsekwentnie traktował ich jak podludzi, niewolników.
Pozornie może wydawać się, że sytuacja nie uległa zmianie. W końcu znów odbywa się kolonizacja – na teren biednych krajów, którym jedym bogactwem jest uroda ich mieszkańców i ładna pogoda, wkraczają wielkie biznesy stawiające hotele dla białych, w których Afrykanie pracują jako personel wielousługowy. To jednak tylko jeden aspekt współczesnego kolonializmu. Afrykańscy mężczyźni zdają sobie sprawę jak widzą ich "kolonizatorzy", czego od nich oczekują i zamiast z tym walczyć, przebiegle wykorzystują białych tak, by odnieść z tego jak najwięcej korzyści. Nie czują się upokorzeni, raczej mają poczucie władzy. Żałosne wydają im się kobiety płacące za seks i dające się nabrać na kilka słodkich słów.
Kobiety te moglibyśmy nazwać wyzwolonymi – nie chcą już przecież podporządkowywać się upodobaniom swoich białych mężczyzn, chcą rozporządzać swoją przyjemnością, jak chcą, nie wstydzą się tego, że mają potrzeby seksualne i nie chcą za nic przepraszać. "Posunięte w latach", traktowane jak wyrzutki w swoich krajach, społeczne odpady, kobiety-niekobiety, tutaj odzyskują werwę i fantazję. Strarają się nie zauważać, że tak naprawdę zostają odrzucane i ośmieszane po raz kolejny – miłość beach boysów nie jest bezinteresowna.
Traktowane przedmiotowo, upokarzane w swoim kraju, odreagowują teraz na Afrykanach, pokazując, że tym razem to one mają władzę, to one tutaj są "facetami", a ich kochankowie muszą się podporządkować, bo są od nich zależni. Zamiast więc szukać wspólnoty, powielają schemat władzy i podległości, który ćwiczyły całe życie, nie chcą z niego uciec, a jedynie przekręcić wajchę. Zmieniają się w mężczyzn, którymi były rozczarowane. Zmieniają się w rasistki i seksistki, które patrząc na kochanków widzą w nich tylko ciała i penisy, które mogą ich zaspokoić.
Szczególnie wymowna w filmie jest scena orgii, w której kilka kobiet "zabawia się" z zaproszonym do pokoju hotelowego "prezentem". "Prezent" tańczy, rozbiera się i symuluje stosunek seksualny. Podniecone kobiety karzą mu wystawić język, żeby jeszcze bardziej przypominał bestię, bo przecież jest taki "dziki", "egzotyczny", "nieposkromiony seksualnie", "jak zwierzę". Ta sytuacja przypomniała mi fragment innego filmu, pt. "Czarna Wenus", w którym czarnoskóra Saartjie Baartman przyjechała do Europy z Przylądka Dobrej Nadziei, żeby zostać artystką. Niestety, bardzo szybko okazało się, że Afrykanki z holenderskiej kolonii nikt nie będzie traktował jak artystki, a nawet jak osoby. Saartjie staje się przede wszystkim ciałem - ciałem, które budzi w Europejczykach niepokój, fascynację i pożądanie. Ciałem, którym wszyscy chcą zawładnąć, które wszyscy chcą ujarzmić. Staje się 'hotentocką Wenus', gościem z 'dzikiego świata'. W "Miłości" goście przyjeżdzają do "dzikiego świata" – tym razem Saartije Baartman jest beach boysem, który fika koziołki na plaży.
Teresa jest wyjątkową turystką. Na "sekswakacje" przyjechała po raz pierwszy i nie umie się dostroić do panujących w nich reguł. Nie rozumie, jak powinna wyglądać gra. Szuka czegoś prawdziwego, co wypełni, chociaż na chwilę, jej puste życie, o które nikt się nie troszczy. Kiedy pierwszy raz idzie do łóżka z beach boyem, ucieka. Nie chce, żeby dotykał ją jak przedmiot, chce, żeby patrzył jej w oczy, "wczuł się".
W pewnym momencie poznaje Mungu, który wydaje jej się inny od chłopców, którzy widzą w niej tylko kawał mięsa. Wydaje jej się, że widzi ją naprawdę. Jej spotkanie z Mungu będzie, zarówno dla niego, jak i dla niej, próbą zmierzenia się z zależnościami, nawykami, lękami i schematami, w jakich oboje tkwią. Podróż do Afryki nie stanie dla Teresy podróżą po przyjemność i seks, okaże się wyprawą do samego jądra ciemności ludzkiej natury i z powrotem.
W filmie Seidla najważniejsze są dwie sceny - kiedy Teresa po raz pierwszy idzie do łóżka i kiedy robi to po raz ostatni. Aby nie zdradzić zbyt wiele powiem tylko, że jedynym rozwiązaniem okazuje się odmowa – która jednak prowadzi do bolesnej samotności. Ale prawdziwej.
Film Seidla niewątpliwie nie byłyby tak hipnotyzujący, gdyby nie fenomenalna operatorka – kadry z "Miłości" są jak tropikalny Hopper z jednej strony, z drugiej jak zdjęcia Martina Parra, jeszcze z innej, jak twórczość Vivianne Sassen. Dokumentalne i przesycone symbolizmem jednocześnie. Precyzyjnie skomponowane, nie tracą jednak nic na swojej naturalności. Zmysłowe i pobudzające, czasem okrutnie naturalistyczne, tworzą wizualny kalejdoskop o niespotykanej sile odziaływania. "Raj: Miłość" to nie film dla miłośników "Pamiętników z wakacji". Polecam go raczej wielbicielom "Czasu Apokalipsy".