Bong Joon-ho i Taika Waititi – to oni zatrzęśli w ciągu ostatnich miesięcy światem kina i są obecnie ulubionymi reżyserami (prawie) wszystkich. Ale tym razem zostawmy twórcę oscarowego "Parasite" i skupmy się na Waititim, który w "Jojo Rabbit" zagrał... Adolfa Hitlera i – czego się właśnie dowiedzieliśmy – wyreżyseruje nowe "Gwiezdne wojny". Kinomaniacy w ekstazie, media pieją z zachwytu, o co właściwie chodzi? Oto człowiek – dziwaczny, zabawny, bardzo niehollywoodzki – który ma obecnie Fabrykę Snów w kieszeni.
– Dedykuję tę nagrodę dla wszystkich rdzennych dzieci na tym świecie, które chcą tworzyć sztukę, tańczyć i pisać opowieści. Jesteśmy pierwotnymi gawędziarzami i my także możemy się wybić – powiedział Taika Waititi, odbierając na początku lutego Oscara za najlepszy scenariusz adaptowany za film "Jojo Rabbit". – Chciałabym jeszcze podziękować wielu innym osobom, ale tego nie zrobię, bo o nich nie pamiętam – dodał.
Oto Taika Waititi w pełnej krasie. Z jednej strony Maorys z pochodzenia i lewak, który nie zapomina o żadnych mniejszościach i walczy o sprawiedliwość na świecie. A z drugiej człowiek, który żartem i ironią posługuje się tak sprawnie, jak krawcowa igłą. Poważny, ale "jajcarz". Empatyczny, ale sarkastyczny. Niehollywoodzki, ale w Hollywood brylujący.
Kim jest Taika Waititi?
Waititi, 44-letni Nowozelandczyk, ma w swojej reżyserskiej filmografii sześć pełnometrażowych filmów (i trzy w planach), ale dopiero dwa ostatnie – "Thor Ragnarok" i "Jojo Rabbit", o których za chwilę – umościły mu miejsce w Hollywood. Wcześniej, głównie dzięki "Boy" z 2010 roku i "Dzikim łowom" (2016), które podbiły box office w Nowej Zelandii, stał się gwiazdą w ojczyźnie. Ba, trzy lata temu został nawet Nowozelandczykiem roku.
Jednak jego biografia to nie typowa dla Hollywood historia "od pucybuta do milionera". Nie ma w niej smutnego dzieciństwa, niespełnionych marzeń i żmudnej walki o sukces. Owszem, jego rodzice rozwiedli się, gdy miał 5 lat – początkowo używał głównie nazwiska matki, Cohen, później przybrał Waititi po ojcu – ale poza tym żadnych biograficznych smaczków. Od początku miejsce w jego życiu zajmowała za to sztuka i to jej się poświęcił.
Przyszły laureat Oscara w 1997 roku ukończył wydział nauk humanistycznych na Uniwersytecie Wiktorii w Wellington i... tworzył na potęgę. Był komikiem, aktorem (w 2011 roku zagrał nawet w bardzo kiepskiej adaptacji komiksu "Zielona latarnia" z Ryanem Reynoldsem), scenarzystą, w końcu reżyserem.
Jako ten ostatni zaczął od krótkometrażówek, które przyniosły mu uznanie i w Nowej Zelandii, i w USA. W 2005 roku jego short "Two Cars, One Night" został nominowany do Oscara, a o Taice zrobiło się głośno, gdy podczas odczytywania nominacji udawał, że... zasnął. Oprócz krótkometrażówek Waititi ma na koncie dziesiątki reklam i teledysków, od początku działał również w telewizji. W końcu upomniały się o niego filmy pełnometrażowe.
"Thor: Ragnarok" i "Jojo Rabbit"
W "2007" Waititi zadebiutował w kinie filmem "Orzeł kontra rekin", który wyświetlały również niektóre amerykańskie kina. Potem wystąpił (Waititi gra w praktycznie każdym swoim filmie, co jest jego autorskim znakiem rozpoznawczym) we wspomnianym już "Boy", historii chłopca, który poznaje swojego ojca i zdaje sobie sprawę, że wcale nie jest on takim bohaterem, jakiego sobie wyobrażał.
"Boy" zrobił furorę na słynnym festiwalu filmów niezależnych Sundance w USA, podobnie zresztą, jak "Co robimy w ukryciu" czy również wspomniane już "Dzikie łowy". Komedia "Co robimy w ukryciu", tak zwane "mockumentary" o grupie współczesnych wampirów żyjących w posiadłości w Wellington, nie tylko zapewniło Waititiemu grupę wiernych fanów, ale 5 lat później doczekało się również serialu, który można oglądać na HBO GO.
Życie Waititiego zmieniło się jednak na dobre, gdy w 2017 roku w kinach pojawiła się trzecia część Thora, jednego z Avengersów Marvela, "Thor:Ragnarok". Dość powiedzieć, że film z miejsca stał się jednym z ulubionych filmów większości fanów Marvela i superbohaterskiego uniwersum MCU. Waititi tchnął w historię o nordyckim bogu życie. Humor, kolor, ironia, absurd, elektroniczna muzyka, przerysowany Jeff Golblum, Waititi w roli stoickiego kosmity – to był strzał w dziesiątkę.
Po filmie Marvela Waititi miał już ugruntowaną pozycję w kinie popularnym. On jednak chciał być po środku, jak całe swoje życie. W końcu był pół Maorysem, ma korzenie rosyjskie, żydowskie i irlandzkie. Sam mówi o sobie: "polinezyjski Żyd". Waititi odszedł więc na chwilę od blockbusterów i nakręcił kameralny komediodramat o II wojnie światowej.
"Jojo Rabbit" to żywioł Waititiego. Dramat i komedia, tragedia i absurd. Reżyser złamał tabu: jako Żyd wcielił się w Adolfa Hitlera i pokazał wojnę oczami małego nazisty. Wielu było oburzonych, inni byli zachwyceni. Pojawiły się nawet porównania do "Życie jest piękne" Roberta Benigniego. Zachwycone było także Hollywood: "Jojo Rabbit" otrzymało 6 nominacji do Oscara, w tym za najlepszy film, a Waititi wyszedł z gali z Oscarem dla najlepszego scenarzysty.
Taika Waititi wyreżyseruje "Gwiezdne wojny"
Zanim pojawi się temat "Gwiezdnych wojen", warto odpowiedzieć na pytanie: dlaczego Waititi jest teraz na topie? Dlaczego ma tylu fanów? Na Instagramie ma prawie 2 miliony obserwujących, co jest niezłą liczbą jak na reżysera. W internecie szaleją memy z Taiką w roli głównej, aktorzy nie mogą się go nachwalić, a fani marzą, że kiedyś przybiją sobie z nim piątkę.
Właśnie: Waititi to reżyser, z którym można tę piątkę przybić. Jest wyjątkowo normalny, niezblazowany, żyje wśród ludzi, a nie nad nimi. Ma zamiłowanie do absurdu, lubi kolorowe koszule i kapcie w dinozaury, nie boi się pokazać środkowego palca i robić głupich min na Instagramie czy przebrać się za Gandalfa. Zdjęcia z planu "Thora:Ragnaroka" wskazują, że praca z nim to jedna wielka zabawa i ciąg żartów, a opisy jego zdjęć to majstersztyki.
A oprócz tego Waititi, ojciec dwóch córek, nie boi się walczyć o prawa kobiet czy ludności rdzennej, wstawić zdjęcie w majtkach z napisem "zalegalizować gejów" czy memy ośmieszające Donalda Trumpa. Nie boi się mówić, co myśli i nie pozwolił się wchłonąć hollywoodzkiemu establishmentowi. Wciąż jest po środku między dwoma światami: robi wielkie produkcje i małe kino.Udało mu się to, o czym wielu reżyserów – uwięzionych w kinie niezależnym lub spętanych kontraktami od wielkich producentów – może tylko pomarzyć.
Przed Waititim film mniejszy – sportowa komedia "Next Goal Wins" i dwie wielkie produkcje, które sprawią, że znajdzie się na wyżynach popularności. To kolejna część "Thora" ("Love and Thunder") i nową część "Gwiezdnych wojen", o czym poinformowano 4 maja, czyli w święto Star Wars. Świętowaniu nie było końca, a media oszalały – Waititi nakręci "Gwiezdne wojny". To dla fanów Taiki i "Star Wars" lepsze, niż prezent na Boże Narodzenie.
W przypadku gwiezdnej sagi, jego wybór nie był zresztą przypadkowy. Disney potrzebował kogoś, kto tchnie w nią – po średnio udanym finale ostatniej trylogii, "Skywalker. Odrodzenie" – nowe życie. A Waititi, który już wcześniej reżyserował odcinki hitu "Mandalorian" jest do tego idealny. Nowa część – która podobno ma skończyć z historią o Skywalkerach, ale kto wie – będzie więc na pewno czymś nie z tej ziemi. Jest na co czekać.