"Nowa nadzieja polskiego kina" – tak, wiem, to strasznie wyświechtany frazes, którym szafuje się na prawo i na lewo. Jednak w tym przypadku mówimy o naprawdę utalentowanej 25-latce, która ma w zasięgu ręki naprawdę wielką karierę. Dziś można oglądać ją w serialu "Szadź". Co będzie jutro? Porozmawiajmy o tym. W poniższym wywiadzie znajdziecie wszystko, co chcielibyście wiedzieć o enigmatycznej Emmie Giegżno, ale baliście się zapytać.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
Niepokoję się o ciebie. Ostatnimi czasy jesteś widywana w Opolu, czyli mieście, w którym dochodzi do przerażających zabójstw...
Nawołuję: nie lękajmy się Opola! Nawet jeżeli w serialowej wersji tego miasta po ulicach krąży Maciej Stuhr mordujący młode dziewczyny (śmiech)! W rzeczywistości to przepiękne miejsce, daję słowo. Jest i wspaniały ogród zoologiczny z dużymi wybiegami dla zwierząt, i urokliwy rynek, a na nim przepyszne pączki na ciepło.
Dodajmy, że Opole znam od dawna, odwiedzałam je jako turystka, dlatego naprawdę ucieszyłam się na wieść, że to właśnie tam będzie kręcona "Szadź". Możliwość spędzenia w tym mieście tygodnia na planie serialu była świetnym dodatkiem do intrygującego, niebanalnego scenariusza.
Czy powinienem zadać teraz pytanie: kto jest twoim ulubionym pisarzem i dlaczego Igor Brejdygant?
Zasadniczo najchętniej zaczytuję się w książkach, których autorzy bawią się formą i językiem; od Witolda Gombrowicza, poprzez Ignacego Karpowicza, po Szczepana Twardocha. Ciągnie mnie raczej w takie klimaty. Zagadki kryminalne, psychopaci oraz trupy – jeśli czytam o takich rzeczach, to raczej w książkach naukowych i psychologicznych.
Tak więc jeżeli zachwyciłam się scenariuszem "Szadzi", chyba musiał być naprawdę wyjątkowy. Dreszczowiec, w którym od początku wiadomo kto zabił? To dopiero intrygująca intryga (śmiech)! Zaznaczmy, że ów scenariusz jest dosyć luźną adaptacją książki Igora Brejdyganta, ale w nią też wkręciłam się naprawdę mocno.
Przygotowując się do roli, zaczęłam sięgać też po inne pozycje poświęcone potworom w ludzkiej skórze, takie jak chociażby "Mądrość psychopatów" Kevina Duttona. To niesamowite, że zazwyczaj są osobami wyglądającymi zupełnie normalnie i niegroźnie.
Przecież kimś takim może być twój sąsiad. Tak, właśnie ten miły, grzeczny, zawsze uśmiechnięty pan, który – dałbyś sobie za to obciąć głowę – nie skrzywdziłby nawet muchy. A jednak...
Porozmawiajmy o serialowej Jolancie Polkowskiej, czyli zbuntowanej dziewczynie, która lubi imprezować i pociągać piwo z butelki na ulicy. Czy Emma Giegżno również należy do kategorii "party animal"?
Pod koniec liceum zaczęłam naprawdę konkretne imprezowanie, no a później trafiłam na studia aktorskie, które – powiedzmy sobie uczciwie – sprzyjają nieskrępowanej zabawie. Wszystko wyglądało tak: na siódmą rano człowiek szedł na zajęcia z rytmiki albo WF, później siedział w salach prób, po czym, po dziewiętnastej, gnał na próby z reżyserami, które nierzadko przeciągały się do drugiej w nocy.
Lecz to jeszcze nie koniec – przecież trzeba było jeszcze przedłużyć sobie dzień, tak więc lądowało się w którymś z krakowskich lokali. Nawet jeżeli następnego dnia nie było się w idealnej formie, profesorowie przymykali oko na pewne sprawy. Przecież nierzadko sami szaleli w tych miejscach do rana (śmiech).
Stan na dziś, dwa lata po ukończeniu PWST? Rzuciłam palenie, alkohol pijam sporadycznie. Zdarza się od czasu do czasu wziąć udział w jakimś bankiecie po premierze, jednak to imprezy specyficzne, nie można na nich rozwinąć imprezowych skrzydeł zbyt mocno.
W ogóle jakoś tak uspokoiłam się, wyciszyłam. Zwłaszcza teraz, podczas lockdownu, czerpię coraz większą przyjemność z medytacji i uprawiania jogi. Słowem: czerpię frajdę z robienia rzeczy, które ileś lat temu wydawały mi się nudne i bezsensowne.
Spokojnie, może to jedynie etap przejściowy i jeszcze wyjdziesz na ludzi.
Miejmy nadzieję, że tak właśnie będzie, chociaż nie chciałabym porzucać pewnych zdrowszych nawyków, które sobie wyrobiłam. Kiedyś śmiałam się ze zdrowego, higienicznego stylu życia. Dziś, jako dwudziestopięciolatka, chyba zdziadziałam (śmiech).
Przejdźmy do wątku tajemniczości: dlaczego, wpisując w przeglądarkę twoje imię i nazwisko, nie dowiadujemy się tego, co jadłaś dziś na śniadanie albo jakie buty i kosmetyki lubisz najbardziej?
Widzisz, z jednej strony uprawiam zawód, o którym marzyłam od dzieciństwa. Mam nawet pamiętnik, do którego w wieku sześciu albo siedmiu lat wpisałam "będę aktorką". Ale z drugiej: nigdy nie patrzyłam na taką karierę przez pryzmat celebryctwa. Regularne brylowanie na ściankach i na łamach portali plotkarskich? Nagrywanie filmików na Instagrama? To nie dla mnie.
Podkreślmy, że każdy może wybrać własną drogę, a więc nie osądzam osób, które mają naprawdę duże parcie na szkło. Wiem zresztą, że to świetny patent na rozkręcanie kariery, jednak nie chcę robić pewnych rzeczy na siłę. Nie lubię błysku fleszy i w ogóle tłumu ludzi wokół siebie. To okoliczności, w których czuję się po prostu źle.
Chyba jednak źle wybrałaś sobie fach...
Wręcz przeciwnie. Aktorstwo stało się dla mnie swoistą terapią, pozwoliło przełamać pewne opory. Od kiedy pamiętam, byłam introwertyczką, dziewczynką dziwną i wycofaną. Bałam się niemal wszystkich ludzi, włączając w to sąsiadów. Podobnie było ze stosunkiem do innych dzieci, dlatego nie mogłam chodzić do przedszkola. Gdy przy zjeżdżalni na placu zabaw kotłował się tłum innych parolatków, czekałam tak długo, aż się wyszaleją i nie będę musiała przepychać się w tym ścisku.
Rodzice chodzili ze mną do psychologów i... nic. Wszystko zaczęło się zmieniać dopiero na kółkach teatralnych. Gdy wcielałam się w kogoś innego, ukrywałam za postaciami fikcyjnymi, z głowy znikały pewne blokady. Okazało się, że na scenie mogę przepracować naprawdę sporo rzeczy.
I tak jest do dziś: chociaż zasadniczo wciąż jestem dziewczyną zamkniętą w sobie, ukrywającą się przed światem za stosami książek i piszącą w samotności jakieś smutne wiersze, to gdy zaczynam grać, próbować, szukać czegoś w sobie, przeistaczam się w zupełnie inne stworzenie.
Nagle jestem kimś, kto kocha ten zgiełk, tę atmosferę kreatywności artystycznej, za którą odpowiadają wspaniali wrażliwcy. Czy to przed kamerą, czy na scenie teatralnej – wysysam z tych cudownych osób całe mnóstwo pozytywnej energii. Żeby nie było: nie jestem wampirem energetycznym! W zamian oddaję im cząstkę siebie (śmiech).
Czy owa dziewczynka z kółka teatralnego kontynuowała jakąś tradycję rodzinną?
Tata po ukończeniu polonistyki zdawał na wydział reżyserii łódzkiej filmówki, ale gdy się nie dostał, odpuścił. Generalnie w rodzinie nigdy nie było jakichkolwiek zapędów artystycznych, nie raz zastanawiałam się, jakie geny we mnie tkwią, czyją karmę realizuję. Zwłaszcza, że podobne zapędy ma moja siostra.
Matylda jest młodsza o pięć lat i podobnie jak ja, nie dostała się do szkoły aktorskiej za pierwszym razem. Zamierza wykonać drugie podejście w tym roku, ale chciałam, żeby wykorzystała ten czas konstruktywnie. Powiedziałam więc: może poznam cię z jedną z moich ulubionych reżyser castingów i załapiesz się na jakiś epizod, ocenisz, czy aktorstwo naprawdę cię kręci.
Wiesz, jak się to skończyło? Skubana zdobyła główną rolę w serialu Canal+ "Klangor". Zanim z powodu pandemii koronawirusa wstrzymano zdjęcia, spędziła już nieco czasu na planie, czyli miejscu, w którym – jak się okazało – czuje się jak ryba w wodzie. Cóż, wychowałam na własnej piersi potwora, który być może pewnego dnia mnie wygryzie (śmiech).
Ta historia udowadnia, że w tej branży szepnięcie słówka komu trzeba naprawdę może zdziałać cuda...
Ależ tak to właśnie działa. Pewnie, talent aktorski, ciekawa osobowość i cierpliwość w zaliczaniu miliardów castingów odpowiadają za sukces w jakimś tam stopniu, jednak znacznie ważniejsze bywa to, aby znaleźć się w odpowiednim miejscu o właściwej porze i wykorzystać ten czas.
Oczywiście nie mówię tutaj o jakichś działaniach desperackich, narzucaniu się ludziom na bankietach i zasypywaniu ich mailami. Chodzi raczej o to, że w naszej branży poczta pantoflowa jest czymś naprawdę istotnym.
Zauważyłam, że działa to na każdym etapie kariery – jeżeli zyskasz opinię osoby, która zachowuje się profesjonalnie, jest zawsze przygotowana i szanuje resztę ekipy z planu, po prostu zachowuje się fair, środowisko to doceni, ktoś szepnie o tobie słówko komuś innemu i być może ta dobra energia wróci w postaci kolejnego castingu, fajnej roli.
No ale przecież aktor nie zawsze może przebierać w takich właśnie rolach. O czym należy pamiętać na początku tej drogi?
O tym, że niczego nie można być pewnym. Dlatego na początku kariery dobrze mieć jakieś inne pomysły na siebie. Ja na przykład trochę piszę, wiesz, takie dziwne, surrealistyczne opowiadania. Chciałabym zabrać się za to poważniej, ale na razie trafiają do szuflady. Zobaczymy, jak wszystko się potoczy.
Wracając do aktorstwa: niedługo po tym, jak ukończyłam PWST, dostałam rolę w "Underdogu". Później była huczna premiera, mnóstwo komplementów, szumu medialnego i wywiadów, działo się naprawdę sporo. Pomyślałam: rany, machina rozkręciła się już na dobre, teraz będę musiała wręcz opędzać się od świetnych ról!
Tymczasem minął miesiąc, później drugi, pół roku i... telefony jakoś się nie urywały. Zaczęłam sobie wtedy zadawać pytanie, czy jestem naprawdę aż tak dobra, jak mi mówiono. Ale dzięki temu doświadczeniu uświadomiłam sobie, że aktorstwo takie już po prostu jest. Nie zmienia to faktu, że trochę się w nim zakochałam.
Na ile sytuację ułatwia fakt, że trafiłaś do tego świata, przechodząc przez inną branżę; również pełną niepewności, zmagań z konkurencją i bycia nieustannie ocenianą?
To, że wcześniej zajmowałam się modelingiem – czyli zawodem, w którym (tak jak w aktorstwie) trzeba mieć wrażliwość motylka i skórę nosorożca – na pewno ma wiele plusów. Pamiętam, że robiąc drugie podejście do PWST na egzaminy wpadłam prosto z samolotu.
Przyleciałam z trzymiesięcznego kontraktu w Szanghaju, tak więc byłam przyzwyczajona do tego, że ktoś mnie ocenia. Dzięki temu nie stresowałam się zbytnio przed komisją; wyluzowałam, skupiając się na pozytywach, czyli na przykład tym, że wreszcie ktoś nie będzie skupiał się wyłącznie na tym, jak wyglądam, ale i posłucha, co mam do powiedzenia.
Dzięki wcześniejszym doświadczeniom nie czuję też lęku przed naprawdę ciężką pracą. Przecież jako modelka zdążyłam przyzwyczaić się do tego, że trzeba dzień w dzień, od dziewiątej do osiemnastej, przemieszczać się pomiędzy kolejnymi castingami, czasami zaliczając ich kilkanaście w ciągu doby. No albo do tego, że długimi godzinami pozujesz w ubraniach zimowych na rozgrzanym dachu, w trzydziestoparostopniowym upale. Te dwa światy łączy naprawdę wiele.
A jakie są główne różnice?
W przypadku modelki liczy się wyłącznie fizyczność, przecież nieistotne jest to, co ma w głowie, jakie książki przeczytała i jakie filmy lubi. Ot, stoisz z innymi dziewczynami w rzędzie, a obok przechodzą jacyś ludzie, oceniając twoje ciało.
Jednak podkreślmy w tym miejscu wyraźnie: choć to branża, która może wprowadzić w kompleksy, wspominam ją naprawdę pozytywnie, bo w tamtych latach poznałam naprawdę wspaniałych ludzi.
Zgodnie z obiegową opinią to środowisko pełne zawiści i podkładania nóg konkurencji. Szczerze? Nie zetknęłam się z czymś takim. Przeciwnie: zawsze mogłam liczyć na wsparcie ze strony koleżanek po fachu.
Inna sprawa, że podchodziłam do tego wszystkiego na luzie, nigdy nie napinałam się na gigantyczną karierę i zarabianie milionów. To przygoda z mnóstwem śmiechu i doskonałej zabawy, zwłaszcza wtedy, gdy na castingach zaczynałam iść po wybiegu jakoś dziwnie krzywo, albo wręcz się wywracałam, a ludzie patrzyli na mnie jak na wariatkę (śmiech).
Wręcz zastanawiam się czasami, czy nie wrócić do tej branży. Chodzi mi głównie o fotomodeling, bo na owe wybiegi ze swoimi 174 centymetrami i tak jestem zbyt niska. Ale sesje zdjęciowe? Jak najbardziej. Aparat fotograficzny kręci mnie tak samo, jak kamera filmowa.
Jeszcze à propos tego, co dała mi praca modelki: byłam brzydkim dzieckiem z piegami i odstającymi uszami, przypominałam jakiegoś wychudzonego źrebaka (śmiech). Do połowy liceum nigdy nie pomyślałabym o sobie w kategorii "atrakcyjna dziewczyna". Modeling stał się kolejną terapią, która pozwoliła mi uwierzyć w siebie.
No i zacząć sprawdzać, jak przy pomocy makijażu i stroju mogę przeobrażać się w niesamowity wręcz sposób, wykorzystywać plastyczną urodę, eksperymentować. Dziś uwielbiam rozmaite metamorfozy aktorskie – lubię tarzać się w błocie, umorusana i nieprzejmująca się tym, że powinnam wyglądać jak najseksowniej.
Zamierzasz tarzać się tak aż do emerytury artystycznej?
Oczywiście, że nie. Wiem, że trudno uciec od swej aparycji, dlatego trzeba pogodzić się z nią, zaakceptować. W ogóle rozmawiamy w bardzo specyficznym momencie: jeszcze niedawno zdarzało mi się fiksować na zasadzie "och, na pewno nie jestem zmysłowa, nie zdołałabym rozpalić żadnego widza". Fałszywa skromność? Nie wiem.
Na pewno dziś pewne rzeczy się zmieniają i sama przed sobą przyznaję się do pewnych myśli, które wcześniej uznałabym za przejaw pychy. Coraz lepiej pojmuję swoją kobiecość; wiem, że potrafię być zmysłowa i seksowna. A to umiejętności, które mogę przecież wykorzystać jako aktorka. OK, na razie gram zbuntowane nastolatki, ale mam nadzieję, że pewnego dnia nadejdą role nieco inne (śmiech).
Skoro już zabrnęliśmy w takie rejony, napomknijmy o pewnym niebezpieczeństwie: część aktorek wpada w pewną pułapkę, na której widnieje napis "ta od ról rozbieranych"...
Rzeczywiście, to coś, na co trzeba naprawdę uważać. Nawet jeżeli jest się osobą taką, jak ja: mam naprawdę duży dystans do swojego ciała. Ale tak czy owak jestem naprawdę czujna i dlatego nie grałam jeszcze w scenach rozbieranych.
Pamiętam na przykład pewną etiudę, w której miałam wystąpić całkowicie naga. Zaczęłam pytać reżysera, czemu właściwie ma to służyć – przecież ten brak stroju nie jest w żaden sposób uzasadniony scenariuszem.
Skończyło się tak, że po wymianie zdań zrezygnowałam z tej roli. Dziś jestem zadowolona, że tak zrobiłam, że potrafiłam powiedzieć głośno, co myślę, zareagowałam.
Choć były i sytuacje, w których milczałam, a nie powinnam. Pewnego dnia przyszłam na casting do filmu w krótkiej sukience i w efekcie wszystko kręciło się wokół lubieżnego śmiechu, podtekstów oraz komentarzy z gatunku "uch, jakie nogi".
Reżyserzy lubią ładne aktorki, podobnie jest w przypadku publiczności. To normalne i nie ma się czym bulwersować. Jednak cała sztuka polega na zachowywaniu się w sposób profesjonalny i wyważaniu pewnych rzeczy, poszukiwaniu w nich sensu artystycznego. Pewnych granic nie powinniśmy przekraczać, nawet jeżeli miałaby na tym ucierpieć nasza kariera.
Skoro o niej mowa: co dalej? Czy osoba, która ma świetne imię i masakrycznie złe nazwisko pod kątem podboju tzw. wielkiego świata, marzy o karierze na zachodzie?
Rzeczywiście, przypominam sobie chociażby to, jak na moim nazwisku łamano sobie języki w Anglii: “Emma Dżidżnoł" (śmiech). No ale poważniej: wiadomo, każdy marzy o szansie zagrania w jakiejś dużej zachodniej produkcji.
Ale w moim przypadku to jedynie jakieś tam odległe fantazje. Mam w sobie duże pokłady pokory i świadomość, że najpierw powinnam podszlifować warsztat, zdobyć znacznie większe doświadczenie.
Są aktorzy preferujący skoki na głęboką wodę; wierzący, że np. Hollywood czeka z otwartymi rękami na Polaków. W zdecydowanej większości przypadków wszystko kończy się bolesnymi zderzeniami ze ścianą. Jestem córką anglistki, lubię język Szekspira i zabawę rozmaitymi akcentami, jednak zdaję sobie sprawę, że pewne rzeczy naprawdę trudno przeskoczyć.
Nawet gdybym skupiła się na zdobyciu roli w filmie zachodnim, to – mając naprawdę wielkie szczęście – może zagrałabym jakąś Rosjankę pojawiającą się na trzecim planie. Jakoś mnie to nie kręci.
Dlatego bardzo podoba mi się droga, którą obrali chociażby Joasia Kulig, Tomasz Kot albo Bartek Bielenia: zamiast błagać o epizody w produkcjach światowych, lepiej pracować naprawdę ciężko na własnym podwórku, licząc na to, że pewnego dnia ktoś cię zauważy, doceni i pozwoli pofrunąć naprawdę wysoko.