Jan Holoubek: niegdyś operator filmowy i scenarzysta, dziś jeden z tych reżyserów, którzy udowadniają, że nad Wisłą mogą powstawać rzeczy naprawdę dobre. Karierę przez wielkie "K" zaczął od "Rojsta", po którym przyszedł czas na serial "Odwróceni. Ojcowie i córki". We wrześniu na ekrany wejdzie film "25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy", opowiadający o jednym z najgłośniejszych błędów rodzimego sądownictwa. Porozmawiajmy więc o prawie i sprawiedliwości (bez podtekstów!), tym, czy można zrozumieć dramat człowieka, który zostaje bezpodstawnie skazany za gwałt i zabójstwo oraz czy nad Wisłą da się (już) tworzyć filmy jednocześnie głębokie i naprawdę kasowe.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
Zdarzyło się panu kiedykolwiek złamać prawo?
Oczywiście. Nie mam na koncie żadnego poważnego przestępstwa, ale – jak chyba większości z nas– zdarzało się na przykład złamać prawo o ruchu drogowym, przekraczając dozwoloną prędkość. Dopóki nie założyłem rodziny, robiłem to nawet dość często...
Wszyscy popełniamy jakieś błędy, które w skrajnych przypadkach mogą wywołać reakcję łańcuchową: aparat sprawiedliwości rusza swoje tryby, a niewielka przewina przeobraża się w coś naprawdę poważnego.
Zdarzają się również sytuacje, w których dana osoba ma po prostu pecha – choć jest stuprocentowo niewinna, to jej życie sypie się jak domek z kart. Tak było w przypadku Tomka Komendy – wystarczył kłamliwy donos, aby rozkręciła się wielka machina, która zmieliła człowieka. Ta historia dowodzi, że "Proces" Kafki nie zdezaktualizował się nic a nic.
Pozostając w temacie popełniania błędów i młodocianego sondowania granicy pomiędzy dobrem a złem – robił to pan ostrożnie czy w sposób odważny? Przecież błądzą także ludzie z tzw. dobrych domów...
Zapewne pije pan do historii rozmaitych dzieci znanych osób, które nie radzą sobie ze sławą rodziców; odpadają i przed dwudziestką lądują w aresztach albo na odwykach. Choć daleko było mi do ideału, to nigdy nie zaliczyłem jakiegoś ostrego skrętu w stronę ciemnej strony mocy.
Między innymi dzięki temu, że większość mojego dzieciństwa przypadła na czasy komuny. Wówczas nie istniało tak wielkie rozwarstwienie ekonomiczno-społeczne, jak dziś. Nie wychowywałem się w jakiejś gwiazdorskiej posiadłości, odcięty od świata, w szklanej bańce. Żyłem na podwórku z kolegami i koleżankami z różnych środowisk. Być może właśnie to dało mi zdrową perspektywę.
Wracając do wątku dotyczącego osób skazanych w sposób niesprawiedliwy – czy, generalizując, żyjemy w państwie prawa, czy raczej w republice absurdu?
Nie znam dokładnych statystyk, a więc nie chciałbym grzmieć, że do polskich więzień trafia wyjątkowo dużo osób niewinnych. Zauważmy, że wymiar sprawiedliwości – począwszy od szeregowych policjantów, kończąc na prokuratorach – popełnia błędy zawsze, niezależnie od tego, jak mocno jest sterowany przez polityków.
Takie rzeczy dzieją się na całym świecie i nie da się ich uniknąć, ponieważ w dużej mierze zależą od złej woli pojedynczych ludzi. Można je tylko nagłaśniać, licząc, że dzięki temu będzie ich coraz mniej.
Oczywiście, patrząc na tę wielką demolkę, jaka ma miejsce w naszym sądownictwie, jestem mocno zaniepokojony. Jednak nie chcę stawiać znaku równości pomiędzy łamaniem konstytucji, sprawami związanymi jakkolwiek z polityką, a wynikami procesów karnych.
Jednak sporo osób widzi związki przyczynowo-skutkowe pomiędzy tymi rzeczami. Przecież polityka może zepsuć kondycję całego wymiaru sprawiedliwości; sprawić, że przegnije każdy z jego elementów…
To, co dzieje się w naszym kraju w ostatnich latach, jest dla mnie jasne. Nie zapominajmy jednak, że przypadku, o którym dziś rozmawiamy, nie można podciągać pod aktualny dyskurs polityczny. Tomek został aresztowany w roku 2000, po czym spędził za kratami osiemnaście lat.
W tym czasie Polską rządziły rozmaite frakcje; i prawicowe, i te bardziej liberalne. Paradoksalnie wielki przełom w jego sprawie nastąpił niedawno, gdy u steru jest partia, której co do poszanowania prawa można zarzucić wiele.
Proszę też pamiętać o tym, że owszem, bohater mojego filmu został skazany na podstawie dowodów sfabrykowanych, lecz to wiedza, którą mamy dziś. W momencie trwania procesu sprawiały wrażenie tak twardych, że moim zdaniem przekonałyby każdego sędziego. Do dzisiaj spora część ludzi nie daje wiary w fakt, że Tomka w Miłoszycach nigdy nawet nie było.
Podczas pracy nad tą historią podjął się pan próby jakiegokolwiek wyobrażenia sobie podobnego dramatu? Jest pan niemal równolatkiem Tomasza Komendy – kogoś, kto po czterdziestce musiał budować na nowo cały swój świat…
Mogłoby się wydawać, że po naprawdę mocnym wgryzieniu się w temat i poznaniu szeregu faktów, powinienem zrozumieć to, co czuje Tomek. Błąd – nie udało mi się wejść w jego buty nawet odrobinę. Mój umysł naprawdę próbował ogarnąć to, co mogło się kłębić w jego głowie, jednak musiałem się poddać.
Wizyta w więzieniu jest czymś niewiarygodnie przytłaczającym – nawet jeżeli kręci się tam jedynie film, mając świadomość, że wszystko potrwa jeden czy dziesięć dni. Wydaje mi się, że gdybym znalazł się w takiej sytuacji, co Tomek, zwariowałbym. Nie udałoby mi się przetrwać osiemnastu lat, przeżyć…
A co z mądrościami z gatunku: "ludzka psychika potrafi zaadaptować się do absolutnie każdych warunków”?
Nie chodzi mi wyłącznie o kwestię psychiki, lecz także przeżycie w sensie dosłownym. To, że Tomek żyje, jest prawdziwym cudem i nie mówię jedynie o próbach samobójczych. Przecież trafił za kraty z takim paragrafem, że groziła mu eksterminacja w sensie fizycznym.
Wiem, że przez te wszystkie lata przespał naprawdę niewiele nocy – wieczorami pił kawę, żeby zachować czujność, zareagować wystarczająco szybko w razie ataku. Potrafi pan sobie wyobrazić taką egzystencję? Bo ja nie…
Każda minuta rozmowy z Tomkiem uświadamiała mi, że wszystkie moje problemy, tak naprawdę są niczym. Nie liczę na to, że dzięki temu filmowi ktokolwiek zrozumie, co czuł jego bohater, bo to najzwyczajniej w świecie niemożliwe.
Skupiam się raczej na pokazaniu tego, co może stać za sekretem przetrwania w podobnych okolicznościach. Bądź może raczej: kto. Chodzi tutaj o rodzinę, czyli osoby, które wspierały go naprawdę mocno; o mamę, która przez te lata nie opuściła ani jednego widzenia, braci oraz ojczyma. Proszę uwierzyć, że gdyby nie oni, już dawno nie żyłby…
Nie zapominajmy też o policjancie i dwóch prokuratorach, którzy zaczęli prowadzić śledztwo na nowo, dając Tomkowi nadzieję na odmianę losu. Pierwsza z tych osób, Remigiusz Korejwo, pojawiła się znienacka, odwracając wszystko o 180 stopni, to niesamowite!
"25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy" nie jest opowieścią o poczuciu beznadziei, lecz o nadziei właśnie. O tym, że w absolutnie każdych, nawet najgorszych okolicznościach, może pojawić się człowiek, który w nas uwierzy i wyciągnie do nas rękę.
Czy ciężar tematu, który porusza film, może przytłaczać reżysera?
Kręcąc "Rojsta" czy "Odwróconych" chodziło jedynie o opowiedzenie historii ekscytującej, ale jednak wyssanej z palca. To była doskonała zabawa. W tym przypadku sprawa jest o wiele poważniejsza: przecież to opowieść o ludziach, którzy naprawdę istnieją, tak więc chodziło o to, aby ich nie skrzywdzić. Pierwszy raz w swoim zawodowym życiu poczułem tak wielki ciężar odpowiedzialności.
Ale ten film uświadomił mi też, że warto mówić o sprawach ważnych i aktualnych, tworzyć rzeczy, które mogą zmienić świat. Wierzę, że ta produkcja może przyśpieszyć skazanie prawdziwych sprawców zbrodni miłoszyckiej i doprowadzić do ukarania tych, którzy z premedytacją wsadzili Tomka za kraty.
Wierzę też, że pomoże Tomkowi uzyskać odszkodowanie i rozpocząć nowe życie. Wierzę w końcu, że da nadzieję wszystkim tym, którzy znaleźli się w sytuacji podbramkowej.
Zdarzyło się panu walczyć z myślami typu: "a może spłycić temat, jednocześnie podkręcając akcję i zwiększając dawkę brutalności”?
Oczywiście w przypadku podobnych tematów łatwo postawić na ekstremalną brutalność i wielką dawkę brudu. Jednak wydaje mi się, że na dłuższą metę to nie ma sensu.
Znokautować widza, sprawiając, że po filmie nie zdoła się podnieść z podłogi, jest łatwo. Ale jeżeli najpierw poślemy go na deski, po czym pomożemy mu wstać i damy nadzieję, to będzie jeszcze długo myślał o tym, co przeżył podczas dwugodzinnego seansu w kinie. Moja praca to nieustanne poszukiwanie odpowiedniego balansu właśnie między brutalnością a poezją…. i nie tylko.
W każdej sekundzie pracy nad filmem pojawiają się pytania z gatunku: "jak narysować postaci naprawdę wyraziste, lecz nie przerysowane w sposób groteskowy”, to samo tyczy się kostiumu, scenografii, zdjęć, muzyki a w końcu samej konstrukcji filmu i jego gatunkowości.
W przypadku opowiadania o ludziach prawdziwych kluczowe jest znalezienie złotego środka pomiędzy atrakcyjnością filmu i przyciągnięciem możliwie dużej widowni a poszanowaniem prawdy i naprawdę uczciwym opowiedzeniem historii, bez szukania taniej sensacji.
Wielu reżyserów podchodzi do kinematografii w sposób zerojedynkowy: film bądź serial może być albo ambitny, albo kasowy, komercyjny. Pośrodku nie ma niczego. Jak udaje się panu łączyć te dwa światy?
Jako widz najbardziej kocham właśnie filmy, które łączą te cechy, na takich się wychowałem. Uważam że balans między komunikatywnością filmu, przy jednoczesnym zachowaniu jego autonomicznej oryginalności, jest wart każdych pieniędzy. Ja w praktyce uczę się tego balansowania od niedawna, przecież moja kariera reżyserska nabrała jakiegoś tam rozpędu dopiero dwa lata temu; "Rojst" był pierwszą "dużą" rzeczą, którą zrobiłem.
Na szczęście trafiam na producentów, którzy doceniają właśnie takie podejście – poszukują kompromisu między tymi sferami. Nie zamierzam tworzyć filmów stricte "festiwalowych", docenianych wyłącznie przez niewielką grupkę kinomanów; chcę trafiać do jak największej ilości widzów, oferując im filmy wysokiej jakości, przemycające treści ważkie.
Czy naprawdę udane połączenie "ambitności" z "kasowością" jest zadaniem ekstremalnie trudnym? Nie. Wszystko zależy od historii, którą mamy do opowiedzenia – jeżeli jest naprawdę intrygująca, możemy przedstawić ją w sposób, nazwijmy to, szlachetny, jakościowy i autorski, bez zniżania się do poziomu rynsztoka. A masowy widz kocha ciekawe i dobrze opowiedziane historie. Wiem, bo sam jestem takim widzem.
W tym momencie przypominam sobie głosy rozmaitych artystów, narzekających na polskiego widza i podkreślających, jak trudno odnieść wielki sukces komercyjny, tworząc coś innego, niż kolejna tandetna komedia romantyczna.
Cóż, brak szacunku do odbiorcy masowego, niedocenianie poziomu jego oczekiwań jest grzechem, który popełnia wielu. Dotyczy to również części producentów, którzy zakładają, że widz jest tępakiem chcącym konsumować wyłącznie sieczkę i na pewno nie zrozumie nic bardziej wyrafinowanego.
Nie zauważają, że w ostatnich latach nad Wisłą powstaje coraz więcej rzeczy, które zaprzeczają tym stereotypom. Proszę spojrzeć chociażby na filmy Wojtka Smarzowskiego, Janka Komasy albo Janka Matuszyńskiego: z jednej strony to filmy festiwalowe, lecz z drugiej przyciągające do kin całe rzesze ludzi.
"Boże ciało"? Ponad milion widzów w ciągu zaledwie miesiąca od premiery, nie mówiąc już nawet o "Klerze"... Tak imponujące wyniki są chyba świetnym dowodem na to, że polska widownia czeka na dobre kino i przejadła się papką.
W jaki sposób pracuje Jan Holoubek – preferuje twardą dyktaturę w służbie jasno określonej wizji czy jednak dopuszcza odrobinę demokracji na planie?
Przez wiele lat pracowałem jako operator, w międzyczasie przyglądając się metodom pracy wielu reżyserów i zauważyłem, że ci, którzy są głusi na wszelakie sugestie swoich współpracowników i aktorów, przegrywają.
Nie można dobierać współpracowników, skupiając się na tym, aby były to osoby łatwe do zdominowania; takie, które nie przeszkadzają reżyserowi w realizacji jedynej słusznej – w jego mniemaniu – wizji.
Pojawiając się na planie, doskonale wiem, czego chcę. Mam naprawdę jasno określoną wizję i precyzyjnie rozrysowany plan ujęć, ale wszystko to nie jest zamkniętą, nieedytowalną całością; stalowym pudełkiem, do którego klucz posiadam wyłącznie ja.
Reżyser powinien otaczać się ludźmi, z którymi się liczy i od których może dostać coś cennego – ich twórczy wkład. Wyłącznie w ten sposób tworzy się zespół ludzi oddanych wspólnej sprawie.
Uważam, że każdy członek ekipy powinien iść do pracy z uśmiechem na ustach i poczuciem, że robi coś istotnego i wartościowego, a nie jest wyłącznie jakimś tam nieistotnym pionkiem w dłoniach despoty-technokraty.