– Robimy dziennie 20-30 tys. testów, a więc ponad dwa razy więcej niż w marcu czy kwietniu. Siłą rzeczy wykrywanych jest więcej zakażeń – mówi prof. Robert Flisiak, prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych. W rozmowie lekarz wyjaśnia, dlaczego ostatnie rekordowe przyrosty nie są jego zdaniem powodem do paniki.
Na początku pandemii mówiło się, że Polska na tle innych krajów radzi sobie z nią całkiem dobrze. Teraz jednak przyrost zakażeń jest u nas szybszy niż w większości europejskich państw.
Przede wszystkim, nie wydaje mi się, że rzeczywiście mamy do czynienia ze znacznymi przyrostami. Po prostu w końcu zaczęliśmy testować więcej osób. Robimy dziennie 20-30 tys. testów, a więc ponad dwa razy więcej niż w marcu czy kwietniu. Siłą rzeczy wykrywanych jest więcej zakażeń.
Pojawiają się jednak opinie, że jesteśmy właściwie jedynym krajem Unii Europejskiej, w którym nie było okresu z tendencją spadkową.
Żeby wystąpiła wyraźna tendencja spadkowa, najpierw musi wystąpić wyraźna tendencja wzrostowa. A tego u nas nie było. Biorąc pod uwagę liczbę ludności, zakażeń i zachorowań cały czas mieliśmy niewiele.
A "wypłaszczenie", o którym od dawna mówi rząd? Czy nie jest tak, że krzywa zachorowań, rzeczywiście, wypłaszczyła się, tyle że na wysokim poziomie?
Ja od początku mówiłem, że nie ma czegoś takiego jak "wypłaszczenie". U nas nastąpiło po prostu obcięcie krzywej zachorowań na poziomie ograniczonych możliwości diagnostycznych.
W takim razie zadam to samo pytanie, ale dotyczące odcięcia krzywej zachorowań. Nie niepokoi pana to, że doszło do niego na poziomie 500, a nie, dajmy na to, 100 czy 200 zakażeń?
Odcięcie krzywej zachorowań oznacza, że mamy tyle zakażeń, ile jesteśmy w stanie zdiagnozować, więc ciężko jednoznacznie stwierdzić, czy tych nowych przypadków rzeczywiście jest więcej.
Liczba zachorowań dziennych od połowy marca do teraz to wciąż poziom względnie niski. Dziennie przybywało między 200 a 600 zakażeń. To wciąż nie są fatalne statystyki. Może z wyjątkiem czwartkowego i piątkowego bilansu (ponad 600 zidentyfikowanych zakażeń – przyp. red.), ale one są wynikiem masowego testowania na Śląsku, gdzie zlokalizowanych jest cały czas 1/4-1/3 zakażeń stwierdzanych w Polsce.
Czyli te liczby nie są niczym alarmującym?
Jest to naturalna kolej rzeczy. Należy zwiększyć dostępność do testowania i spodziewać się, że wraz ze wzrostem liczby testów, rosła będzie liczba zidentyfikowanych zakażeń.
Zresztą nie można uogólniać, bo znaczne wzrosty dotyczą jedynie niektórych województw. Zależą one w dużej mierze od wybuchu konkretnych ognisk epidemicznych. Ale nie tylko. Na Śląsku liczba zgłoszonych zakażeń jest w tej chwili zależna od tego, czy akurat wykonano tam masowe testy. One potrafią powodować bardzo duże różnice między poszczególnymi dziennymi bilansami.
Znacznie poważniejszym problemem jest to, co potem dzieje się z tymi zidentyfikowanymi jako zakażeni. Czy oni faktycznie mają warunki do izolacji? Z moich informacji wynika, że niekoniecznie.
Co konkretnie ma pan na myśli?
Przykładowo – warunkiem izolacji domowej jest brak kontaktu z innymi domownikami. Ludzie pytani przez służby, czy w domu mają warunki do izolacji, często odpowiadają twierdząco. Mam co do tego wątpliwości. Wiadomo przecież jaka jest sytuacja mieszkaniowa wielu rodzin w Polsce. Trzeba zwrócić większą uwagę na tę kwestie, bo w ten sposób rodzą się ogniska.
Zakażeń, czy jak sam pan podkreśla, wykrytych zakażeń, pojawia się coraz więcej.
Śmiertelność wciąż utrzymuje się jednak na stałym, dość niskim, poziomie.
I właśnie to jest miernik przebiegu epidemii. A jeszcze lepszym miernikiem jest porównanie ogólnej śmiertelności w Polsce w tym roku, ze śmiertelnością w latach poprzednich. Analizy przeprowadzone do połowy maja pokazały, że ta ogólna śmiertelność nie uległa zmianie, jest podobna do tej jaką mieliśmy w ubiegłych latach w tych samych miesiącach. Z powodu wirusa SARS-CoV-2 zmarło do tej pory ok. 1700 osób. Każdego roku mniej więcej 2 tys. osób umiera z powodu zakażenia wirusem HCV, o czym w ogóle się nie mówi. To pokazuje, że sytuacja wcale nie jest dramatyczna.
Skąd bierze się ta niewielka śmiertelność w Polsce? W Hiszpanii czy we Włoszech w pewnym momencie dziennie umierało ok. tysiąca zakażonych. U nas było to maksymalnie dwadzieścia kilka osób.
Na pewno nie jest to zasługa wydolności służby zdrowia, bo był moment, kiedy nawet przy małej liczbie zachorowań funkcjonowaliśmy na granicy tej wydolności. Nie jest to również zasługa restrykcji wprowadzonych w pewnym okresie. Gdyby to one były przyczyną, ich zniesienie spowodowałoby natychmiast nawet dziesięciokrotny wzrost zakażeń. A tak się nie stało. Ograniczenia oczywiście miały jakiś wpływ na rozwój epidemii, ale nie aż tak znaczący.
Należy zwrócić uwagę, że ten łagodny przebieg dotyczy nie tylko Polski, ale w ogóle całego naszego regionu. Już od dawna mówi się, że ważną rolę odgrywa odporność nabyta dzięki szczepieniom przeciwko BCG, które w tym regionie były obowiązkowe. Ostatnio pojawiły się wyniki badań z Niemiec, gdzie widać wyraźną różnicę między landami wschodnimi a zachodnimi. Te pierwsze podlegały obowiązkowym szczepieniom i śmiertelność jest tam znacznie niższa.
Wspomniał pan o restrykcjach. Czy nie zostały zniesione zbyt pochopnie?
Ich zniesienie było nieuniknione. Wydaje mi się za to, że nie powinno odbywać się w tej kolejności.
Przykłady?
Choćby szybki powrót dzieci do przedszkoli. To było spowodowane względami ekonomicznymi, w tym przypadku koniecznością wypłacania zasiłków dla rodziców. Takich przykładów oczywiście znajdzie się więcej. Ale trzeba pamiętać, że dla wszystkich była to nowa sytuacja, rząd też dopiero się jej uczył.
Dyskutujemy o zniesieniu pojedynczych restrykcji. Tymczasem ostatnio rozluźnienie jest już niemal kompletne. To równia pochyła ku katastrofie?
Na razie jestem pozytywnie zaskoczony. Osobiście spodziewałem się, że zwiększenie liczby testów połączone z wakacyjnym rozluźnieniem przyniesie znacznie większe wzrosty. Ale poczekajmy jeszcze dwa, trzy tygodnie, bo może się okazać, że eksplozja nastąpi dopiero wtedy.
Ogniska wybuchają jednak coraz częściej już teraz.
Źródłem masowych zakażeń są zwykle zamknięte przestrzenie. Najczęściej słyszy się o weselach. Tam problemem jest nie tyle liczba osób, które mogą w nich uczestniczyć, co przebieg imprezy. Pojawia się alkohol, ludzie się do siebie zbliżają, powstają duże skupiska.
Obawiałem się ognisk stadionowych, bo przecież pod względem liczby uczestników organizowanych tam wydarzeń, to skala nieporównywalnie większa niż wesela. Ale na szczęście na razie nie słychać o źródłach zakażeń na stadionach. Może dlatego że do przestrzeń otwarta.
A co z zagrożeniami typowo wakacyjnymi? Nie obawia się pan nagłej eksplozji zakażeń wśród plażowiczów?
Poczekajmy jeszcze kilka tygodni. Jeśli okaże się, że na plażach nie było zbyt wielu ognisk, będzie to jednoznaczny przekaz – zagrożenia stanowią przestrzenie zamknięte i to na nich należy się skupić.
Pytając o potencjalne ogniska, nie mogę pominąć wyborów.
Wygląda na to, że nie były one wielkim zagrożeniem. Potrzeba jednak było czasu na obserwację i odpowiednie przygotowanie do ich organizacji. Na razie nie ma żadnego dużego wzrostu związanego z wyborami. Nie słyszałem też o ogniskach w lokalach wyborczych. Owszem, takie informacje mogłyby być ukrywane, ale gdyby miało to masową skalę, nie dałoby rady tego zataić.
Jak pana zdaniem będzie rozwijała się sytuacja epidemiologiczna? Dojdzie do nagłego wzrostu liczby zakażeń?
Spodziewam się wzrostów na podobnym poziomie, może z lekką tendencją wzrostową. Z tym, że ona będzie spowodowana głównie coraz większą liczbą testów.
Obawiam się za to, że w okolicach października może dojść do wybuchu paniki. Spowoduje ją napór pacjentów z innymi infekcjami, którzy będą obawiali się, że ich objawy wskazują na zakażenie koronawirusem. To może doprowadzić do paraliżu służby zdrowia. Zwłaszcza, jeśli lekarze rodzinni znów ograniczą się do e-wizyt, których słuszna idea często jest wypaczana.
Czyli nie spodziewa się pan nadejścia jako takiej drugiej fali?
Żeby można było mówić o drugiej fali, najpierw musiałaby skończyć się ta pierwsza. A na to na razie nic nie wskazuje.
Podsumowując całą rozmowę - uważa pan, że Polska dobrze radzi sobie z epidemią?
Na to pytanie będę mógł odpowiedzieć mniej więcej za dwa lata. Na pewno epidemia ujawniła słabość służby zdrowia. Mam na myśli zwłaszcza opiekę nad pozostałymi pacjentami. Dużą bolączką jest również niewydolność systemu transportu medycznego – gruntownej zmiany wymaga ustawa o ratownictwie która paraliżuje transport medyczny w stanie epidemii. Wszystkie te problemy wynikają z niedofinansowania służby zdrowia.
Bądźmy szczerzy, SARS-CoV-2 to nie jest ebola. Jeśli przydarzy nam się w przyszłości groźniejsza epidemia, przy obecnym stanie służby zdrowia może dojść do prawdziwej tragedii.