Jak odnieść sukces w świecie pop artu? Podpytajmy o to Marcina Rogala, działającego pod pseudonimem MrArtPride. Ten 31-letni malarz opowie nam, jak na rozwój jego kariery wpłynęły zegarki z manufaktury Patek Philipe oraz zdradzi, czy w dobie Instagrama ludzie sztuki potrzebują jeszcze wystaw w prestiżowych galeriach i wpływowych marszandów. Dowiemy się też, w czym podlaska wieś jest lepsza od tętniącego życiem Nowego Jorku.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
Rozmawiam z niespokojnym duchem. Trochę nosiło pana po świecie, jednak wszystko zatoczyło koło i…
… wróciłem tam, skąd się wywodzę. Co prawda urodziłem się i wychowałem na Podkarpaciu, a teraz mieszkam na podlaskiej wsi, jednak w obu przypadkach mówimy o polskiej prowincji, z dala od tzw. wielkiego świata. Po maturze wyjechałem do Nowego Jorku, gdzie spędziłem cztery lata; w międzyczasie przez pół roku mieszkałem też w Australii.
Niby wszystko kręciło się świetnie, jednak w pewnym momencie uznałem, że mam dosyć tego szalonego tempa życia, nieustannej gonitwy i stresowania załatwianiem dokumentów, kolejnych walk o wizę… A więc siedem lat temu postanowiłem wrócić do kraju.
Lądowanie było miękkie?
Przeciwnie! Proszę wyobrazić sobie, że mieszka pan w gigantycznym Nowym Jorku i nagle trafia do sennego, liczącego dwanaście tysięcy mieszkańców miasteczka, bo taki jest Lubaczów, w którym się urodziłem i wychowałem. To był prawdziwy szok. Wpadłem w jakieś otępienie, nie mogłem się odnaleźć, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.
Na szczęście pewnego dnia tato wsadził mnie do samochodu i zabrał do Rzeszowa, gdzie nakupiliśmy pędzli i farb. Rodzice kazali mi malować, licząc, że dzięki temu jakoś się ożywię. Zadziałało (śmiech). Ocknąłem się i poczułem wiatr w żaglach. Przystanek kolejny: Warszawa i podjęcie studiów.
Nie wiedziałem, jaki kierunek wybrać, tak więc zacząłem myśleć strategicznie. Zacząłem od wyboru odpowiedniego kierunku – postawiłem na finanse i rachunkowość, bo to zawsze przydaje się człowiekowi, który rozkręca własną działalność.
Później skupiłem się na właściwej uczelni. Stanęło na Akademii Leona Koźmińskiego, ponieważ… studiuje tam mnóstwo osób zamożnych, czyli potencjalnych klientów na moje obrazy. Nie pomyliłem się i już na drugim roku mogłem powiedzieć rodzicom, że już nie muszą mnie wspierać finansowo.
Pochodzę ze średniozamożnego domu, a więc wcześniej na opłacenie czesnego szła jedna pensja z budżetu domowego. Wie pan, w małym mieście na Podkarpaciu realia są takie, że jeżeli ktoś zarabia powyżej minimalnej krajowej, to już wielki sukces…
Czy mówimy już o momencie przełomowym, w którym ceny pańskich obrazów zaczęły osiągać naprawdę wysokie ceny?
Nie, na tę chwilę musiałem jeszcze nieco poczekać; wielki przełom nastąpił jakieś dwa lata temu, gdy moimi pracami zainteresowali się influencerzy ze świata zegarków, a szczególnie jeden, specjalizujący się w tematyce dotyczącej zegarków Patek Philippe. Kupił u mnie obraz, który póżniej opublikował na swoim profilu. Świat miłośników luksusowych zegarków jest dość mały, mnóstwo osób z całego świata zna się doskonale i dobra reputacja jest tu kluczowa.
Dzięki tej publikacji poznało mnie niemal 350 tysięcy jego obserwatorów – w znacznym stopniu osób bardzo bogatych, chętnie wydających pieniądze na towary luksusowe. Zbiór wymarzonej klienteli podany na talerzu. Dzięki temu zainteresowaniu w ciągu kolejnego roku wartość moich obrazów podskoczyła pięciokrotnie. Patrząc wstecz, myślę, że sam mógłbym wykręcić podobny wynik, jednak trwałoby to zdecydowanie dłużej.
Zacząłem dostawać coraz więcej intratnych zleceń i wszystko trwa do dziś, chociaż – dodajmy przy okazji – jest też całe mnóstwo wiadomości od wszelkiej maści influencerów, nierzadko polskich. Piszą, komplementując moją twórczość i proponują, że jeżeli wyślę im jakiś obraz, zaprezentują go na swoim Instagramie. Gdy odpowiadam, że nie ma takiej opcji, ale za odpowiednią kwotę chętnie sprzedan jedno ze swoich dzieł, następuje cisza, zamykają się w sobie. Śmiechu warte.
Odpowiednia kwota to…
Od pięciu tysięcy euro wzwyż, jakieś mniejsze prace ciut taniej. Choć w ubiegłym roku, w Kuwejcie, sprzedałem jeden z obrazów za równowartość około 128 tysięcy złotych. Moje obrazy trafiły już do ponad trzydziestu krajów, choć najważniejszym rynkiem są państwa arabskie. Tamtejsi miłośnicy sztuki naprawdę doceniają to, co robię, organizują mi wystawy i chętnie umieszczają moje prace w swoich kolekcjach… Chociaż nie wiem, czy chciałbym rozwijać wątek dotyczący pieniędzy.
Widzę polskie podejście do tematu – przecież nad Wisłą jest uznawany za coś, o czym nie wolno mówić.
Cóż, takie mamy realia, tutaj najczęściej rządzi zawiść… Na szczęście to podejście powoli się zmienia, może dla pokolenia moich dzieci mówienie o sukcesach finansowych będzie już czymś normalnym? Na razie wolę mówić dyplomatycznie, że to, co zarabiam, starcza na opłacenie rachunków (śmiech).
Wracając do tematu sztuki: nie lubię nakręcać się kwotami, które ludzie są skłonni wydawać na moje prace. Napompowanie popularności w sposób sztuczny naprawdę nie jest trudne, jednak wiem doskonale, że w dłuższej perspektywie to głupota. Nie chcę być jedną z baniek spekulacyjnych, jak pewien amerykański artysta, którego nazwiska nie chcę przywoływać publicznie. Spece od marketingu sprawili, że stał się niesamowicie wręcz modny, dzięki czemu jego prace zaczęły osiągać zawrotne ceny.
Jednak lada moment wszystko to musi spaść na łeb, na szyję. Wielu kolekcjonerów, dotychczas inwestujących w jego prace, narzeka, że "to już nie to" i... kupują u mnie. Świetnie, artysta ów podpisał kontrakt z jedną z nowojorskich galerii, opiewający na 3 miliony dolarów rocznie. Jednak skutek może być tylko jeden: nadprodukcja.
Przecież wiadomo, że ci, którzy wyłożyli takie pieniądze, będą go eksploatować, jak tylko się da. Dodajmy też, że to właśnie ci artyści, na których stworzono sztuczny popyt, najmocniej obrywają po tyłku, gdy zaczyna się jakikolwiek kryzys finansowy…
No właśnie, na ile odczuł pan zmiany rynkowe, wywołane przez pandemię koronawirusa?
Zapaść zaczęła się w marcu i trwała do kwietnia, w tym czasie wszystko siadło naprawdę mocno, sprzedaż moich obrazów poleciała w dół o jakieś 80 procent. Co prawda moi klienci to osoby, które pieniądze miały, mają i mieć będą, jednak gdy zamknięto ich w domach, stracili ochotę na wydawanie pieniędzy. Na jakiś miesiąc, bo później się ocknęli i… dostałem taką ilość zleceń, że nie mogę się odgrzebać do tej pory.
Dlaczego z premedytacją unika pan szlaku, którym rynek handlu sztuką idzie od tysięcy lat, czyli unika podpisywania umów z galeriami, tudzież wpływowymi marszandami?
Bo moim zdaniem system galeryjny – mówimy o galeriach komercyjnych – to coś mocno skostniałego; nie może zaoferować mi niczego, czego nie mógłbym ogarnąć sam, zwłaszcza w dobie internetu. Naprawdę mocno interesuję się stroną biznesową działalności artystycznej, coraz lepiej poznaję niuanse tej branży.
Powiedzmy sobie szczerze: handel sztuką to bardzo brudna gra, wszystko polega na tym, aby poznać jak najwięcej trików i unikać pułapek, które czyhają na każdym kroku. W tym środowisku zawsze działo wielu speców uskuteczniających jakieś "magiczne" sztuczki.
Podzielę się z panem pewną teorią dotyczącą fenomenu Vincenta van Gogha: pewnego dnia ktoś kupił za bezcen wszystkie jego dzieła, a gdy artysta popełnił samobójstwo, inwestor zabrał się za rozkręcanie marketingu – wstawił te obrazy do najlepszych galerii i opłacił parę wpływowych osób, aby zaczęły opowiadać, że oto świat ma do czynienia z arcydziełami. Efekt? Wiadomy. Podkreślam: to jedynie moja hipoteza, jednak chyba coś jest na rzeczy…
No ale wracając do tematu: wszystko to mówię z perspektywy człowieka mającego smykałkę do interesów; jeżeli jakiś artysta czuje się pewniej, podpisując umowę z kimś, kto ma się nim zaopiekować, jego wybór.
Po prostu uważam, że bezsensem jest oddawanie kilkudziesięciu procent zarobków komuś, kto obiecuje wypromowanie mojej twórczości, załatwienie jakiejś wystawy. I żeby nie było – nie twierdzę, że wytyczam jakieś nowe szlaki, przecież w podobny sposób do tematu podchodzi parę wielkich nazwisk w świecie sztuki, wolących działać na własnych zasadach. Oczywiście jestem otwarty na wszelkie współprace, jednak oferty, które otrzymywałem do tej pory, nie przekonywały mnie.
Dołóżmy do tego fakt, że ten świat pełen jest ludzi nieuczciwych, dlatego wolę dmuchać na zimne. Często dostaję propozycje z gatunku: jakaś polska galeria zamawia u mnie obrazy za dziesiątki tysięcy złotych, obiecując złote góry. Chwilę później odpalam Krajowy Rejestr Sądowy i widzę, że owa firma-krzak ma kapitał zakładowy w wysokości kilku tysięcy. Jeżeli cokolwiek pójdzie nie tak, zostanę na lodzie. Jest też wiele propozycji zza granicy, jednak również podchodzę do potencjalnej współpracy "na chłodno".
Sądzi pan, że promowanie się na Instagramie może doprowadzić do punktu, w którym znajdują się np. Wilhelm Sasnal, Piotr Uklański albo Rafał Bujnowski? Umówmy się, od kwot, za jakie sprzedaje się ich twórczość, dzielą pana jedno bądź wręcz dwa zera.
Plan jest taki, żeby do nich dołączyć. A czy się uda? Proszę trzymać za mnie kciuki (śmiech). Wychodzę z założenia, że każdy obraz ma potencjalnego kupca, który zapłaci za niego absolutnie każde pieniądze. Sztuka polega wyłącznie na tym, aby… dowiedział się o tym obrazie.
Wszystko jest kwestią czasu, ciężkiej pracy, rozbudowywania portfolio i promowania swojego nazwiska. Mam dopiero 31 lat, zawodowo malarstwem zajmuję się od około 6 lat, a więc – jeżeli zdrowie pozwoli – przede mną jeszcze trzy albo cztery dekady pracy, może i dłużej. Mam mnóstwo czasu.
Tak więc uważam, że doszusowanie do wymienionych przez pana nazwisk jest wykonalne. Cóż, z jednej strony jestem pesymistą-realistą, ale z drugiej: od dzieciństwa idę przez życie w myśl zasady "mogę wszystko, nie ma rzeczy niewykonalnych"!
Można poprosić o jakiś konkretny przykład?
W liceum strasznie słabo szło mi z fizyki; dwóje na tych lekcjach były dla mnie wręcz normą. W pewnym momencie wymarzyłem sobie, że pójdę na budownictwo, jednak aby mieć na to szanse, musiałem zdać maturę rozszerzoną z tego przedmiotu. Do dziś pamiętam, że koledzy, koleżanki i nauczyciele wręcz pokładali się ze śmiechu, słysząc, na co się decyduję pół roku przed maturą.
Jednak zawziąłem się i na maturze dałem radę. Co prawda na trójkę, jednak – biorąc pod uwagę, że wcześniej z powodu fizyki ledwo zdawałem z klasy do klasy – był to dobry wynik. Taki jestem: uważam, że naprawdę warto gonić marzenia; kiedy do głowy wpada szalony pomysł, trzeba go realizować. Nawet jeżeli po chwili wyda się zbyt szalony, nierealny i człowiek boi się, że wyjdzie na głupka.
Jednak zamiast na wymarzone budownictwo, trafił pan na amerykańską ziemię. Jak wyglądało życie w "Wielkim Jabłku"?
Zacząłem od pracy jako pomocnik hydraulika. Wspominam to naprawdę dobrze, bo zawsze kochałem pracę fizyczną – wie pan, dziadek był stolarzem, ojciec przez większość życia pracował w branży budowlanej, taka złota rączka specjalizująca się w wykończeniówce, tak więc od dziecka z ciekawością podglądałem, jak tworzy się coś z niczego.
Szło mi coraz lepiej, jednak w pewnym momencie szef zaczął płacić nieregularnie i uświadomiłem sobie pewną rzecz: praca na etacie daje złudne poczucie bezpieczeństwa; zarabia się mniej, niż prowadząc własną działalność, a pieniądze i tak mogą przestać wpływać na konto. Tak więc postanowiłem podjąć ryzyko – zwolniłem się, nie mając jakiegokolwiek planu awaryjnego.
Marzyłem też o studiach architektonicznych, jednak zniechęciła mnie pewna rzecz: w tej branży uczysz się przez wiele lat, wydajesz majątek na studia, po czym stajesz się szeregowym pracownikiem w jakiejś pracowni. Twoje szefostwo zgarnia grube miliony, ty dostajesz ochłapy. Bez sensu.
No i w tym momencie nastąpił szczęśliwy zbieg okoliczności, związany z tym, że mieszkając w Stanach, pracowałem również jako model. Zgłosił się właściciel agencji modelingowej, która mnie reprezentowała i zapytał, czy nie chciałbym odświeżyć jego mieszkania. Zgodziłem się i po jakimś czasie miałem już sporo stałych klientów – malowałem ściany nowojorskich apartamentów, budowałem meble, układałem płytki, projektowałem i budowałem tarasy; niektóre pojawiały się nawet w magazynach wnętrzarskich.
No a po godzinach coraz więcej rysowałem. Była to odskocznia od szalonego tempa życia w tym mieście, sposób na relaks, odstresowanie się. Uwielbiałem to robić od wczesnego dzieciństwa, rysowanie i malowanie zawsze przychodziło mi naprawdę łatwo.
Chociaż, przyznaję, w podstawówce oceny z plastyki miałem naprawdę różne: dostawałem albo szóstki (gdy zmotywowałem się do roboty), albo jedynki (gdy wygrywało lenistwo i nie oddawałem pracy). Tak czy owak w tamtych czasach nie podejrzewałem, że sztuka stanie się moim sposobem na życie. To bardzo miłe zaskoczenie (śmiech).