Przez 26 lat pozwalali Aleksandrowi Łukaszence autorytarnie rządzić swoim krajem. Nie burzyli się tak masowo jak dziś przeciwko fałszowaniu wyników wyborów, które co pięć lat wzbudzały kontrowersje. Mają opinię bardzo cierpliwego narodu i sami tak o sobie mówią. Co się stało, że w 2020 roku Białoruś tak masowo zaprotestowała przeciwko Łukaszence? Kiedy tak naprawdę przelała się czara i nastroje społeczne pękły?
"Białorusini to naród cierpliwy, ceniący życie, ale nie niewolnicy. Niech dyktator nie myśli, że ta cierpliwość Białorusinów nie ma końca" – tak w 2013 roku, w liście do Białorusinów na całym świecie, napisała Ivonka Surviłła, szefowa działającej na emigracji Białoruskiej Rady Narodowej.
Od jej słów minęło siedem lat i dziś cały świat widzi, że po ponad ćwierć wieku dyktatorskich rządów Łukaszenki ta cierpliwość właśnie się skończyła.
Nigdy wcześniej na Białorusi nic takiego nie miało miejsca. Tysiące demonstrantów wyszło na ulice już nie tylko Mińska, ale też innych, małych, miast. Doszło do brutalnych starć z milicją, służby użyły gumowych kul, armatek wodnych i gazu do rozproszenia tłumu.
– Białorusini są narodem bardzo spokojnym, cierpliwym. Sami o sobie mówią, że są najbardziej cierpliwym narodem na świecie. Ale tym razem miarka się przebrała. Ten policzek, który Łukaszenka wymierzył własnemu narodowi... Powiedzieć, że on ma 80 procent poparcia, to po prostu przesada – komentował w TVN24 prof. Nikołaj Iwanow z Uniwersytetu Opolskiego.
Przebudzenie białoruskiego narodu widać było na kilka tygodni przed wyborami, gdy na wiece Swiatłany Cichanouskiej ciągnęły tłumy. Ludzie chcieli zmian i pokazali to jak nigdy dotąd.
"Całe społeczeństwa czasem zaskakują. O Białorusinach mieliśmy opinię, zresztą zasadną, że to społeczeństwo cierpliwe, spokojne, elastyczne, nastawione na przeżycie. Stara opozycja była podzielona i oderwana od ludzi. I nagle doszło do zbiegu różnych wydarzeń. Sytuacja polityczna i ekonomiczna spotkała się z gotowością społeczeństwa" – tak oceniała przed wyborami Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz, b. ambasador w Moskwie, w rozmowie z OKO.press.
Co doprowadziło do tej gotowości? Przyczyna nie jest jedna. Ale czarę goryczy przelała pandemia koronawirusa.
– To był katalizator. Nastroje społeczne wyraźnie zaczęły się zmieniać w czasie pandemii. Wcześniej, przed marcem, nikt nie wierzył, że te wybory będą ważne. Nikt nie spodziewał się, że Łukaszenka ot tak odda władzę. Zakładano, że będzie rządził przez kolejną kadencję, a potem może dojdzie do jakichś negocjacji z opozycją i zmian ewolucyjnych. Ale przyszła pandemia. A Łukaszenka tak się zachowywał, jakby jej nie było – mówi naTemat Vład Kobets, Białorusin, dyrektor międzynarodowej organizacji International Strategic Action Network for Security (iSANS), którą tworzą eksperci, politycy, dziennikarze z państw UE i USA, ale także z Białorusi.
Oburzenie z powodu koronawirusa
Ludzie chorowali, umierali. A on radził im, by wyszli w pole, wsiedli na traktory i zajęli się pracą, "bo traktor uzdrowi wszystkich". Proponował też wizytę w saunie, twierdził, że wirus ginie w 60 stopniach Celsjusza. – Skłaniam się ku opinii, że ktoś mi tego wirusa podrzucił – mówił Łukaszenka jeszcze kilka dni przed wyborami.
– Ludzie byli oburzeni. Białoruś to taka wielka wieś. Duże rodziny, znajomi, przyjaciele. Informacje szybko się rozprzestrzeniały. Ktoś gdzieś umarł, a prezydent mówi takie rzeczy? Oburzenie narastało. Prości ludzie sami szybko zaczęli się organizować. Gdy państwo ich nie broniło, oni sami zaczęli się chronić. Była duża zbiórka pieniędzy na zakup termometrów i innych narzędzi medycznych – opowiada Vład Kobets.
Kamil Kłysiński, ekspert Ośrodka Studiów Wschodnich, wskazuje, że Białoruś w odróżnieniu od Polski, czy innych państw UE – ze względu na zmianę warunków dostaw ropy z Rosji – weszła w pandemię już w recesji, która z powodu koronawirusa jeszcze się pogłębiła.
– Ludzie od lat odczuwają, że poziom życia nie rośnie, bądź spada. W 2010 roku średnie wynagrodzenie miało teoretycznie wynosić 500 dolarów, choć mało kto wówczas tyle zarabiał. Obecnie jest podobna sytuacja. Teoretycznie według oficjalnych statystyk jest to 500 dolarów, ale większość ludzi takich pensji nie widzi, szczególnie na prowincji. A ceny w ciągu minionych 10 lat bardzo wzrosły. Możemy sobie wyobrazić, jak pogorszyły się warunki życia Białorusinów, którzy próbują przetrwać za wszelką cenę, dorabiać. Część osób wyjechała do pracy do Rosji – mówi w rozmowie z naTemat.
Dodaje, że związku z pandemią i recesją w Rosji, dużo emigrantów zarobkowych wróciło jednak na Białoruś. – To może być nawet 600 tys. osób, które nie mają żadnego stałego zajęcia i dochodu, a to może podnosić frustrację i gniew społeczny. Częściowo może to też tłumaczyć demonstracje na prowincji – mówi.
Cichanouska dała nadzieję
Właśnie w czasie pandemii na politycznej scenie pojawiły się nowe twarze opozycji. Jak mówi Vład Kobets, podczas wyborów w 2015 roku nie było istotnych kontrkandydatów dla Łukaszenki. Dlatego tym razem zaczęto patrzeć na nich z nadzieją.
Jak to się skończyło, wiemy. Albo trafili do aresztu, albo uciekli za granicę. Żona jednego z nich, Swiatłana Cichanouska sama stanęła do walki z Łukaszenką.
– I tu prezydent Białorusi popełnił kolejny błąd. Nie traktował jej poważnie. Kobieta nie była dla niego przeciwnikiem. Dlatego potem popełniał całą serię kolejnych pomyłek politycznych. Nigdy nie było tylu aresztów, nie blokowano tylu wieców politycznych. Padł rekord w głosowaniu przed wyborami. Podano, że przez 5 dni frekwencja wyniosła 41,7 proc., dwa razy więcej niż w 2010 roku. Było jasne, że to kłamstwo po to, by się przygotować i mieć wytłumaczenie dla ostatecznych wyników. Efekt był taki, że w jednej komisji frekwencja wyniosła ponad 100 proc. – mówi Vład Kobets.
Nastroje były takie, że dwa tygodnie przed wyborami Andrzej Pisalnik, znany dziennikarz, sekretarz Zarządu Głównego Związku Polaków na Białorusi, przewidywał w rozmowie z naTemat: – Myślę, że ta kampania wyborcza może okazać się najciekawsza w historii białoruskiej państwowości i po sfałszowaniu przez Łukaszenkę wyników wyborów ludzie masowo wyjdą z protestami na ulice białoruskich miast.
Zdjęcia z nocnych protestów, na które ostro odpowiedziała władza, przerażają.
Białorusini zaprotestowali przeciwko sfałszowanym wyborom, ale pokazali też, że nie wierzą już w obietnice Łukaszenki. A ten jeszcze kilka dni temu obiecywał im, ze podczas jego kolejnej, pięcioletniej kadencji, pensje wzrosną dwukrotnie. Pojawił się też nowy element.
– Do głosu doszło nowe pokolenie, które pierwszy raz brało udział w wyborach. Ono widzi, jak żyją ludzie w innych państwach UE, w Polsce. Mają internet, to ich główne źródło wiedzy. Nie czerpią już informacji tylko z telewizji państwowej i propagandy. Ci młodzi ludzie nie pamiętają ZSRR i komunistów. Dla nich Białoruś jest niepodległym, europejskim państwem. Tylko chcą, by była prawdziwie europejska. Im warunki, które dał Łukaszenka, już nie wystarczają do życia. I w tym roku doszło do tego, że napięcie wybuchło – podkreśla Vład Kobets.
W dniu wyborów na Białorusi nie działał internet.
26 lat rządów Łukaszenki
Co Łukaszenka dał Białorusinom? Dlaczego przez ćwierć wieku z taką łatwością utrzymuje się przy władzy? W kraju nie ma niezależnej telewizji, proces wyborczy jest jak każdy widzi. Nie ma reform, inwestycji. – Nie ma możliwości wolnego robienia biznesu. Wszystko jest pod kontrolą. Człowiek ambitny nie ma szans rozwijać się w tym państwie. Jeśli masz większy biznes, od razu masz problem z władzą, bo traktuje cię jako zagrożenie – wymienia nasz rozmówca.
Ale słychać, że jest czysto, jest porządek, spokojnie, nie ma bandytyzmu, korupcji. I nie ma wojny.
– Trzeba pamiętać, że Łukaszenka pojawił się po upadku ZSRR, przyszedł jako człowiek opozycyjny wobec władzy, która wówczas była obecna. Był reprezentantem prostych ludzi ze wsi i małych miast. W tamtych latach, poradzieckich, dla nich to było ważne. Ludzi bardzo bali się wojny. Byli szczęśliwi, że jej nie ma. W małych miastach jest powszechne powiedzenie "aby nie było wojny". I tak jest cały czas. Nawet gdy Rosja zaatakowała w Donbasie, mówili: "ok, przetrwamy z Łukaszenką, ale nie chcemy wojny" – mówi szef iSANS.
Vład Kobets przyznaje, że jest taka opinia o Białorusinach, że są cierpliwym narodem. – Ludzie długo czekali i cierpliwie znosili władzę Łukaszenki. On rządzi państwem aż 26 lat. Ale protestujący dziś nie chcą żadnego Majdanu. Absolutnie nie. Chcą tylko przeliczenia głosów. Ich akcje od początku miały charakter pokojowy. Przemoc wyszła od strony władz. Przez całą kampanię wyborczą tylko jedna osoba straszyła Majdanem. To był Aleksander Łukaszenka – mówi.
Nikt nie chce, by Białoruś była oddana w ręce Moskwy. Ludzie chcą wolnego, niepodległego, demokratycznego państwa. Żeby mieć normalny fundament, żeby przez wybory mogli decydować, w jakim państwie chcą żyć.