Mariusz K. miał grozić rodzinie, że wysadzi ich w powietrze. W ostatnich miesiącach nikt go nie widział w pobliżu domu przy Kasztanowej w Białymstoku – miał sądowy zakaz zbliżania się. Przyszedł ostatniego dnia sierpnia i – jak przypuszczają śledczy – zabił: matkę, żonę, córkę. Później na szyi zawiązał sobie pętlę i odkręcił gaz.
31 sierpnia. Przy ulicy Kasztanowej w Białymstoku zbiera się tłum. Sąsiedzi ściągają przed biały murowany dom, bo usłyszeli huk, niektórzy poczuli nawet wstrząs. Wyrzuciło okna i drzwi. Wewnątrz zniszczone szafki, żyrandole, obok porozrzucanych mebli leżą cegły.
Ludzie są pewni, że to wybuch gazu. Takie zgłoszenie dostali też strażacy, którzy chwilę po 12:00 zjawili się na osiedlu Dziesięciny. – Obraz, jaki zastaliśmy na miejscu, wskazywał, że faktycznie jest to wybuch – mówi nam brygadier Paweł Ostrowski ze straży pożarnej w Białymstoku.
Próbowały się bronić
Po przyjeździe strażacy zobaczyli, jak na ulicy jeden z sąsiadów próbuje ratować dziewczynkę, którą chwilę wcześniej wyniósł z domu. To Iza, 10-letnia córka Mariusza i Joanny K. Nie przeżyła.
– Osoba postronna, która prowadziła resuscytację, poinformowała nas, że ewakuowała dziecko, a w środku znajdują się kolejne osoby – opowiada Ostrowski.
Z mieszkania wyniesiono 40-letnią żonę Mariusza K. i 72-letnią matkę. Rzecznik Komendy Wojewódzkiej Policji w Białymstoku po oględzinach powie dziennikarzom, że wszystkie kobiety miały na ciele rany zadane ostrym narzędziem.
– Ale miały też rany świadczące o tym, że się broniły. A mężczyzna miał na szyi pętlę wisielczą – doda Tomasz Krupa.
Według przypuszczeń policji Mariusz K. celowo uszkodził instalację gazową, żeby doprowadzić do wybuchu. Zanim doszło do eksplozji popełnił samobójstwo. – Wszystko wskazuje, że mamy do czynienia z samobójstwem rozszerzonym – mówił Tomasz Krupa.
Źle się działo
Z życiem uszła 22-latka, której akurat wtedy nie było w rodzinnym domu. – Wyprowadziła się. Teraz jest w strasznym stanie – mówi jej znajomy. Kobieta znajduje się pod opieką psychologa.
W domu przy Kasztanowej już wcześniej źle się działo. – On mówił, że wysadzi ich w powietrze – powtarzają sąsiedzi. Mówią też: – Tam od dawna była przemoc.
W rozmowie z "Faktem" jedna z kobiet przyznała, że w rodzinie dochodziło do rękoczynów, a Maria, matka Mariusza K., zawsze trzymała stronę synowej. – Mała często płakała. Joanna to była arcydzielna kobieta. Zawsze była miła i dobra dla sąsiadów, pomimo własnych problemów zawsze starała się każdemu pomóc – opowiadała.
– Ludzie powinni byli już wcześniej zareagować. A teraz są zdziwieni, że człowiek jest w stanie zabić swoich bliskich – uważa sprzedawca.
Rodzina K. miała założoną Niebieską Kartę. – Procedura Niebieskiej Karty została wszczęta przez policję podczas pierwszej interwencji w tym domu, czyli 30 maja. Wówczas wpłynęło do nas zgłoszenie o przemocy domowej w rodzinie – mówi nam przedstawiciel biura prasowego rzecznika prasowego Komendy Wojewódzkiej Policji w Białymstoku.
Wtedy też Mariusz K. został zatrzymany przez policjantów. – Prokurator zastosował wobec tego mężczyzny środki zapobiegawcze w postaci zakazu zbliżania się do rodziny, ale i dozór policyjny, nakaz opuszczenia miejsca zamieszkania – tłumaczą w białostockiej komendzie.
I faktycznie – sąsiedzi potwierdzają, że od maja nie widzieli Mariusza w domu przy Kasztanowej. Sądzili, że się bał, przecież wkrótce miał stanąć przed sądem za znęcanie się nad rodziną. W lipcu trafił w tej sprawie akt oskarżenia.
– W tym czasie dzielnicowy tego rejonu był w kontakcie z tą rodziną. Nie zgłaszały one funkcjonariuszom, że środki są łamane. Mariusz K. też stawiał się na dozór – tłumaczy pracownik biura prasowego rzecznika Komendy Wojewódzkiej Policji w Białymstoku.
– Znam ich od przeszło 20 lat i nie spodziewałem się, że tak to może się potoczyć. Nie sądziłem, że Mariusz jest do tego zdolny. Nie wydaje mi się, że on był chory psychicznie. Ale i nie zachowywał się jak normalny człowiek – mówi nam znajomy rodziny. Sam stawia sobie wiele pytań, na które nie zna odpowiedzi.
Teraz sprawę tragedii, do jakiej doszło w domu przy Kasztanowej, będzie wyjaśniać Prokuratura Okręgowa w Białymstoku.
Reklama.
Brygadier Paweł Ostrowski
straż pożarna w Białymstoku
Jedni strażacy przejęli od tego mężczyzny prowadzenie resuscytacji, kolejni weszli do środka. Faktycznie wewnątrz było słychać wydobywający się gaz. Strażacy zakręcili więc znajdujący się na zewnątrz budynku zawór gazu. I weszli do środka. Na miejscu znaleźli kobietę, którą ewakuowali, zakręcili gaz i powrócili do budynku. Znaleźli kolejne dwie osoby. I wspólnie z pogotowiem prowadziliśmy resuscytację trzech osób.