Dorota Masłowska przebywa na kwarantannie w związku z chorobą swojego dziecka. Sama pisarka sama zaczęła podejrzewać u siebie covid-19. Kiedy zadzwoniła jednak do przychodni, aby umówić się na test... doznała szoku. "Czy według państwa polskiego mam zostawić chore dziecko i z gorączką i zakażeniem, kulejąc, kaszląc i kichając – ruszyć do punktu pobrań na test?" – pisała na Facebooku.
"Pierwsza zaraża się moja córka. Otrzymawszy informację o jej pozytywnym teście zamykamy się w domu i czekamy na objęcie izolacją w jej przypadku i kwarantanną w moim" – napisała na Facebooku Dorota Masłowska, pisarka, laureatka Nagrody Nike za powieść "Paw królowej" w 2006 roku.
"Po paru dniach dzwoni pan Sanepid Żuromin. Okej. Choć gdybym nie wymusiła na nim przedstawienia się, zamykałby mnie w domu na niemal 3 tygodnie niezbyt rozgarnięty GŁOS MĘSKI, nazywający mnie raz Dorotą, raz Danutą, raz Doradą, raz Małgorzatą – ciągnęła Masłowska, która wyjawiła, że z pracownikiem Sanepidu rozmawiała łącznie 6 razy.
Dorota Masłowska chora na covid-19?
Pisarka wyznała, że jej córka poczuła się trochę lepiej. Jak jednak zauważyła, "opiekowanie się osobą chorą na covid nie sprzyja zdrowiu". "W nocy budzą mnie silne dreszcze i ból wszystkiego. Z osoby, która wstaje rano ze śmiechem i krzykiem na ustach, zamieniam się w babuleńkę kicającą do kuchni, by napić się wody z kranu" – ciągnęła Dorota Masłowska swój post o koronawirusie.
"Dzwonię do przychodni, by poprosić o test. Zostaję zapisana na teleporadę. Następnego dnia odbywa się teleporada. Otrzymuję zlecenie pobrania wymazu. Pytam, kiedy mam spodziewać się przyjazdu pracowników" – napisała autorka "Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną".
Tu jednak zaczęły się schody. Masłowska usłyszała bowiem, że... sama musi udać się do punktu pobrań. – Ale przecież jestem na kwarantannie i nie mogę wychodzić z domu! – odparła pisarka, a w odpowiedzi usłyszała: "A to kwarantanna w takich wypadkach przestaje obowiązywać, jeśli pani musi poddać się badaniu".
Jak przyznała Masłowska, potrzebowała chwili, by "to objąć myślą". "Czy dobrze rozumiem? Czy według państwa polskiego mam zostawić chore dziecko i z gorączką i zakażeniem, kulejąc, kaszląc i kichając – ruszyć do punktu pobrań na test? Wsiąść do autobusu? Taksówki? Ubera? Czy iść pieszo? (...) Ze świadomością, że mam wcale nie tak małą możliwość kogoś zabić? I że za złamanie kwarantanny grozi mi grzywna 30 tys. zł?" – pisała dalej.
Transport na test "we własnym zakresie"
Po chwili pisarka kolejny raz zadzwoniła do przychodni. "Panie zużyły już na mnie wszystkie swoje metody na zakończenie nierokującej rozmowy. (...) Wreszcie ktoś spisuje moją skargę i wysyła do placówki. Przychodzi odpowiedź od kierownika medycznego: 'Na badanie pacjentka musi zorganizować transport we własnym zakresie'" – relacjonowała Masłowska.
Dalej odbyła się iście kuriozalna rozmowa. "'A co z kwarantanną?'. 'Pacjentka musi wnieść do sanepidu o uchylenie kwarantanny'. 'Ale przecież do sanepidu nie da się nawet dodzwonić?'. 'Niech pani dzwoni, może się pani dodzwoni. Niektórzy się dodzwaniają'. NIEKTÓRZY SIĘ DODZWANIAJ"Ą – skomentowała wymianę zdań z kierownikiem medycznym Dorota Masłowska.
Pisarka zastanawiała się także na Facebooku, czy zakażenie się koronawirusem jest teraz "prywatne czy publiczne". "Nie zamierzam też chichrać się z absurdów obsługującego to zakażenie systemu, choć długie wycieńczające rozmowy z rozkojarzonym mężczyzną przedstawiającym się Sanepid Żuromin są jak zagubione dialogi z 'Rejsu'" – skomentowała.
"Rozumiem – przeciążenie, dezinformacja, chaos. Właściwie nie wiem, czy to, co mi się przydarza, jest śmieszne, czy straszne; i takie i takie, ale śmieszność potęguje grozę, nie odwrotnie" – podsumowała swoje "koronawirusowe" przejścia Dorota Masłowska.