– Brytyjczycy wyliczyli, że wyniki leczenia nowotworów przez koronawirusa spadły o 10 proc. Oznacza to, że w Polsce umrzeć na raka może o ok. 10 tys. osób więcej niż przed rokiem – mówi naTemat przewodniczący Polskiej Ligi Walki z Rakiem, prof. Jacek Jassem. Nasz rozmówca tłumaczy, dlaczego koronawirus tak znacząco wpływa na onkologię.
Wie pan, o ile spadła liczba skierowań na badania onkologiczne w okresie epidemii?
Nie mam takich danych, więc mogę tylko szacować na podstawie wydawanych przez NFZ kart DILO, będących przepustką do diagnostyki i leczenia onkologicznego. Liczba kart wystawianych od marca do maja 2020 r. spadła o 25 proc. w porównaniu z tym samym okresem ubiegłego roku. Ci pacjenci nie trafili do systemu, a przecież choroby nowotworowe nagle nie zniknęły.
Teraz jest pod tym względem lepiej?
W ostatnich miesiącach liczba wystawianych kart DILO wróciła do poziomu z ubiegłego roku, a w lecie była nawet o kilka proc. wyższa niż w 2019 roku. Jednak żeby wyrównać straty z wiosny, te wzrosty musiałyby być jeszcze większe. Prawdopodobnie na koniec roku liczba wydanych kart będzie znacznie niższa niż przed rokiem.
Brytyjscy naukowcy wyliczyli, że w ich kraju liczba skierowań na badania w kierunku raka płuca spadła o 50 proc. Co istotne, przyczyną miał być nie tylko strach przed szpitalem, ale również mylenie objawów tego nowotworu i koronawirusa. Myśli pan, że w Polsce mamy do czynienia z podobnymi statystykami?
Nie sądzę, żeby ta skala była aż tak duża. Objawy raka płuca są jednak inne niż objawy zakażenia koronawirusem.
Główne różnice?
Wczesnymi objawami raka płuca nie są np. gorączka, utrata smaku i węchu czy bóle mięśni. Kaszel jest co prawda objawem wspólnym, ale w obu przypadkach ma inny charakter. Poza tym objawy raka płuca rozwijają się znacznie dłużej. Dobry lekarz bez trudu je rozróżni. Choć oczywiście do postawienia diagnozy konieczne są badania. To tym bardziej wskazuje na konieczność udania się do lekarza.
Spotkał się pan z taką sytuacją? Mam na myśli kogoś, kto pomylił objawy nowotworu płuca z zakażeniem koronawirusem.
Konkretnie takiej sytuacji – z pomyleniem objawów raka płuca i COVID-19 – sobie nie przypominam. Ale zdarzają się pacjenci, którzy trafiają do nas z opóźnieniem, bo przez kilka miesięcy nie trafili do specjalisty.
Poda pan przykład historii takiego pacjenta?
Dość dramatycznym przypadkiem, z którym się spotkałem była młoda pacjentka, która przez kilka miesięcy miała typowe objawy chłoniaka – powiększenie węzłów chłonnych, gorączkę i poty. Czterokrotnie była konsultowana telefonicznie przez lekarza POZ, który podejrzewał u niej toksoplazmozę - chorobę zakaźną. Zlecał jej testy w tym kierunku, ale ani razu nie zbadał.
Teleporady, które w dobie pandemii stały się popularną formą konsultacji lekarskiej, nie zawsze mogą zastąpić normalną wizytę. Zwłaszcza gdy mowa o nowotworach.
Jak obecnie wyglądają rokowania u tej pacjentki?
Typ chłoniaka, który u niej rozpoznano, jest nowotworem podatnym na chemioterapię, więc rokowania nadal są dość dobre. Generalnie jednak chory trafiający do szpitala z nowotworem w wyższym stadium zaawansowania ma mniejsze szanse na wyleczenie. Czasem traci je bezpowrotnie.
Może pan oszacować, jak bardzo spadły szanse na wyleczenie nowotworu u pacjentów, którzy zwlekali z pójściem do lekarza przez pandemię? W tym przypadku mowa pewnie o kilku miesiącach zwłoki.
To zależy od nowotworu. Większość z nich ma cztery stopnie zaawansowania. Podwyższenie zaawansowania o jeden stopień to średnio 10-20 proc. mniejsza szansa na wyleczenie.
Da się określić, ile średnio trwa przejście choroby z jednej fazy do drugiej?
To zależy od dynamiki wzrostu danego nowotworu. Są nowotwory, które rosną bardzo szybko, są też takie, które rozwijają się miesiącami, a nawet latami.
Kilkanaście dni temu w rozmowie z TVN24 podał pan, że wyniki leczenia raka w Wielkiej Brytanii pogorszą się o 10 proc. Co miał pan konkretnie na myśli?
W wielu krajach stosuje się modele matematyczne, które na podstawie dostępnych danych pozwalają ocenić, o ile pogorszą się wyniki leczenia. Jeden z przyjętych przez brytyjskich naukowców scenariuszy wskazywał, że nastąpi pogorszenie o 10 proc. W Polsce, gdzie na raka umiera co roku około 100 tys. osób, pogorszenie wyleczalności nowotworów o 10 proc. oznaczałoby mniej więcej 10 tys. zgonów więcej.
Z relacji pana i innych lekarzy wynika, że wywołana przez pandemię obawa przed pójściem do szpitala może pociągnąć za sobą tysiące ofiar innych chorób. Z drugiej strony wszędzie słyszymy hasło „zostań w domu”. Oczywiście jego autorzy zaznaczają, że nie dotyczy ono konieczności wykonania badań w kierunku nowotworu. Ogólny przekaz jest jednak taki, żeby trzymać się w miarę możliwości z dala od szpitali.
Wiele osób potraktowało hasło „zostań w domu” bardzo dosłownie. Dużą część społeczeństwa ogarnęła panika. Ludzie bali się w ogóle wyjść z domu. Byli wśród nich chorzy czy też osoby, u których występowały podejrzane objawy. Po kilku miesiącach widzieliśmy już tego efekty. W wielu przypadkach opóźnienie wynikało z obawy chorego przed zgłoszeniem się do szpitala.
Polska Liga Walki z Rakiem, której przewodniczę, przeprowadziła w ostatnich tygodniach medialną kampanię „Rak nie poczeka na koniec epidemii”. Pokazaliśmy objawy 15 najczęstszych nowotworów złośliwych. Apelowaliśmy do chorych, żeby jak najszybciej zgłosić się do lekarza jeśli zauważą którykolwiek z nich. Podkreślaliśmy, że hasło „zostań w domu” nie dotyczy takich sytuacji.
Pandemia może jeszcze trochę potrwać. Postawa na zasadzie „poczekam, bo zgłoszenie się do lekarza niesie za sobą duże ryzyko zakażenia” jest bardzo niebezpieczna. Można w ten sposób przegapić coś znacznie groźniejszego niż sam koronawirus.
Jak pokazują statystyki, wielu to jednak nie przekonuje.
Dlatego staramy się w miarę możliwości zapewniać pacjentom onkologicznym warunki, w których nie dojdzie do zakażenia. W moim szpitalu u wszystkich chorych, w dniu zgłoszenia się do szpitala wykonujemy test na obecność koronawirusa. Trzeba pamiętać, że ryzyko związane z zakażeniem i jego konsekwencjami mimo wszystko jest mniejsze niż to związane z przegapieniem choroby nowotworowej. Nawet jeśli ktoś uważa leczenie onkologiczne za ryzykowne, należy je koniecznie podjąć.
Cały czas pytam pana o konsekwencje zwłoki pacjentów i obawy przed zakażeniem, ale domyślam się, że to nie jedyny problem onkologii w okresie pandemii.
Z naszego punktu widzenia dużym problemem jest również to, że właściwie cała ochrona zdrowia przestawiła się na walkę z koronawirusem. Z tego względu wiele szpitali czy oddziałów, które wykonywały świadczenia onkologiczne, ograniczyły je, bo musiały przyjąć zakażonych pacjentów. Przebywający tam wcześniej chorzy na nowotwory zostali przekazani do innych placówek. A możliwości polskiej służby zdrowia już przed pandemią były ograniczone. Trudno z dnia na dzień zapewnić opiekę wielu chorym leczonym wcześniej w innych ośrodkach. W ten sposób powstają zatory. Zarówno w zakresie diagnostyki, jak i organizacji czy dostępności placówek medycznych.
Mój szpital musiał wiosną przyjąć pacjentów z dwóch szpitali przekształconych w jednoimienne. Doszło wtedy do paradoksalnej sytuacji – choć generalnie w tym roku zgłasza się do nas mniej chorych na nowotwory, w pierwszym półroczu leczyliśmy ich więcej niż rok wcześniej.
Mówił pan, że w ostatnich miesiącach sytuacja wróciła do normy. Teraz jednak pojawiają się rekordowe przyrosty, wracają ograniczenia i, siłą rzeczy, obawa przed zakażeniem. Boi się pan powtórki z okresu pierwszego lockdownu?
Liczę, że niezależnie od sytuacji epidemiologicznej, chorzy na nowotwory będą w Polsce traktowani priorytetowo i objęci szczególną ochroną. Pod koniec ubiegłego tygodnia prezes NFZ zaapelował o odłożenie różnego rodzaju planowych zabiegów na okres, gdy pandemia ustąpi. Zaznaczył jednak, że nie dotyczy to onkologii. To pokazuje, że ludzie zarządzający służbą zdrowia chyba jednak zdają sobie sprawę, że to szczególna specjalność. Konsekwencje opóźnień mogą być tu nieodwracalne.