Od trzech tygodni częściej dzwonią. To znak, że ludzie zaczęli umierać w domach. A z nieboszczykiem zakażonym kłopot. Nikt nie chce przyjechać. Trzeba dzwonić po lekarza-koronera. A ich jak na lekarstwo. – Mamy zasadę: trup nie ucieknie, bardziej martwy już nie będzie. A ja mu nie pomogę. Czasami trzeba zaczekać z 8-10 godzin – mówi biegły sądowy.
Umarł w domu, bo kto by takiego starego wziął teraz do szpitala. Zresztą jak konać, to lepiej wśród swoich.
Ciało już ostygło, uleciały z niego wszystkie oznaki życia. Leży taki zimny, ale otoczony miłością i domowym ciepłem. Położyli go w łóżku, na pościeli, przymknęli mu oczy. Wymyli, uczesali, ubrali w garnitur. Nie widać, że ich ojca covid dopadł.
– Trup jak trup. Niczym się nie różni – lekarz z południowej Polski wie co mówi. W ostatnich tygodniach codziennie ogląda po kilku takich nieboszczyków.
Nie wiedzą, co zrobić z ciałem. Czekają. Godziny im się dłużą, pytania mnożą. Niech no ktoś już pozwoli mu na dobre odejść, opuścić próg tego domu. Ale nikt nie chce przyjechać do zakażonego trupa: ani lekarz rodzinny, ani zakład pogrzebowy.
Odsyłają do koronera. Wybierają 112. Przyjedzie, ale nie wiadomo kiedy. Na całe województwo jest tylko jeden koroner, a przecież nie tylko po ich ojca przyszła dziś covidowa śmierć.
Czekają, sami już nie wiedzą którą godzinę.
Znaleźć koronera
– Do osoby zmarłej nie jedzie się od razu. Jeden lekarz nie może jednocześnie wyjechać do czterech zgonów. I nic się nie stanie, jeśli nieboszczyk będzie leżał w swoim łóżku przez 12 godzin. Ale o tym rodzinie zmarłego trzeba mówić, będą spokojniejsi – powtarza przez telefon Waldek, lekarz SOR i koroner.
Marek, biegły sądowy i koroner, bez ogródek mówi o realiach: – Mamy zasadę: trup nie ucieknie, bardziej martwy już nie będzie. A ja mu nie pomogę. Jak dzwoni do mnie dyżurny, że trzeba jechać na covidowy zgon, to mu mówię: jest pan piąty w kolejce, będę za 8-10 godzin. Jak mają pecha, to jestem później.
Tylko ostatniej doby [19 listopada - red.] zmarło w Polsce 637 chorych na covid-19. Większość w szpitalach, ale niektórzy w domach. Ministerstwo Zdrowia nie wie, jak liczna była ta druga grupa. Nie prowadzą takich statystyk.
Wiadomo, że na Podkarpaciu wojewodzie udało się znaleźć tylko jednego koronera. – I jak jest kilka zgonów tego samego dnia, to on się nie rozdwoi. Ktoś będzie musiał zaczekać – słyszę.
Najlepiej jest na Lubelszczyźnie – 20 koronerów. W sumie Ministerstwo Zdrowia podaje nam, że do stwierdzania covidowych zgonów zgłosiło się 70 lekarzy, w tym dentystów.
– Nie jest to bardzo dużo – średnio nieco ponad czterech koronerów na województwo. Jeżeli będą dostępni, to możliwe, że ta liczba pozwoli – nieelegancko mówiąc – na dość płynne stwierdzanie covidowych zgonów. Pacjenci w przebiegu covid-19 mogą teraz częściej umierać w domach – zauważa dr Mariusz Małecki, prezes Porozumienia Podkarpackiego Związku Pracodawców Opieki Zdrowotnej, które wielokrotnie apelowało o powoływanie koronerów.
Wojewodowie już w maju szukali lekarzy, którzy będą stwierdzać covidowe zgony poza szpitalem. Próbowali na różne sposoby: przez izby lekarskie, prosili powiatowych koronerów, żeby wzięli na siebie dodatkowe obowiązki. Chętnych nie było, chociaż płacili nawet 750 zł za sztukę.
– Nie jest to kwestia pieniędzy, ale zwyczajnego braku lekarzy. Kolejni wypadają z grafiku i udają się na izolację. Ogromnym kłopotem jest więc zapewnienie kadry w szpitalach, a co dopiero znalezienie koronerów. Jeśli ktoś pójdzie na koronera, to musi odejść z SOR-u. Jeśli tam zabraknie personelu, to trzeba będzie zamknąć powiatowy szpital, który obsługuje 200 tys. osób – próbuje wyjaśnić lekarz Bartosz Fiałek.
Dojechać do trupa
"Jest covidowy zgon. Trzeba jechać" – po 4 rano Krzysiek, lekarz medycyny ratunkowej, odbiera telefon. Od początku pandemii sypia może kilka godzin. Czasami po trzy doby bez przerwy jest w pracy na SOR, do tego dochodzą jeszcze covidowe zgony poza szpitalem. Żona się denerwuje, bo w domu jest gościem.
Koronerem został, bo chętnych nie było. Od lutego i tak całe życie Krzyśka wypełniają covidowi pacjenci. A koroner to spokojniejsza robota niż na SOR-ze. I nie ma stresu, bo już po wszystkim – nikogo nie da się uratować.
– Jadę do człowieka, którego los mi jest znany. I wiem, że nic nie mogę zrobić. To po prostu czynność administracyjna – mówi pośpiesznie. Jest akurat w pracy.
Od trzech tygodni częściej dzwonią – to znak, że ludzie zaczęli umierać w domach.
Taki telefon o zgonie w środku nocy stawia go na równe nogi, ale wcale nie przeraża. Po 12 latach pracy na SOR i w karetkach umieranie jest dla niego tak samo naturalne jak narodziny.
Dzwonią na jego prywatny numer. Po drugiej stronie albo lekarz rodzinny, albo połykająca łzy rodzina. Nic przyjemnego, ale da się przyzwyczaić.
Zwleka się z łóżka, naprędce ubiera i wsiada do samochodu. Tym samym autem następnego dnia zawiezie dziecko do szkoły. Tak woli, nie chce wlec się starą karetką. – To tylko wydłuża czas. Jak pojadę swoim, to i szybciej jestem na miejscu – dobrze to obliczył.
Już w drodze sprawdza, czy pacjent miał robiony test na covid. – Może okazać się, że niesłusznie jadę. Bo skoro ktoś nie miał testu i nie był na kwarantannie, to nie jest to zgon dla koronera – rzuca.
Czasem do covidowego trupa jedzie kawał drogi. Przebiera się przed domem nieboszczyka. W bagażniku ma cały zestaw środków odkażających. Na swoje ciuchy naciąga jeszcze kombinezon, czepek, maskę gazową z filtrem, na końcu rękawiczki. W takiej zbroi puka do drzwi.
Pewnym krokiem w przebraniu "kosmonauty" rusza do zwłok. Ciało najczęściej leży w salonie, ubrane jak do grobu. Jakby przeniósł się w czasie: nieboszczyk na łóżku w pokoju, obok palą się świecie, rodzina czuwa.
Dziwi go, że nie mają masek, że nie boją się zakażenia. Rozmawia z matką, siostrą, bratem, córką czy synem zmarłego. Pyta, jakie miał objawy, jak się zachowywał w ostatnich dniach, czy miał duszności.
Kolejny krok to badanie nieboszczyka.
Zbadać sztukę
– Proszę wyjść z pomieszczenia. To nie będzie przyjemny widok – szorstkim głosem instruuje rodzinę zmarłego Marek. Sam pośpiesznie zmierza w kierunku nieboszczyka.
Bardziej mu się spieszy, odkąd pracodawca oświadczył, że do obsługi przestępstw kryminalnych: gwałtów, zabójstw, dochodzi jeszcze stwierdzanie zgonów dodatnich. Wyliczył, że od początku pandemii przejechał do nieboszczyków aż 62 tys. kilometrów.
– Po co mają widzieć, jak np. szarpię tę osobę za rękę, bo muszę zobaczyć plamy opadowe? – to pytanie retoryczne.
Zawsze wychodzą. On zabiera się za robotę – ma wprawę – koronerem i biegłym sądowym jest od lat.
Najpierw rozbiera trupa albo chociaż ściąga bluzkę, żeby zobaczyć klatkę piersiową. Sprawdza, czy się unosi. Bada tętno na szyi i przedramieniu. Przerzuca nieboszczyka na drugą stronę. W DPS-ach chociaż pielęgniarze pomogą i ciała wcześniej wymyją.
– Patrzę, czy znamiona śmierci są pewne: czy są plamy opadowe. Czy pojawiło się może wysychanie, jak ten trup długo czekał – tłumaczy.
Jak ma wątpliwości – raz mu się zdarzyło – bada reakcję źrenic na atropinę.
Czas stwierdzenia zgonu u covidowego pacjenta: 2 minuty (u mniej wprawionych lekarzy do godziny). – To proste trupy. Technicznie nie wymagają szczególnej wiedzy czy uwagi. Dla mnie to odskocznia od zdarzeń kryminalnych – mówi szczerze.
Do tych dwóch minut doliczyć trzeba jeszcze czas dojazdu. – Województwo jest duże, czasami od jednego do drugiego trupa muszę jechać 250 kilometrów. A człowiek się przecież nie teleportuje – żartuje.
Od początku października zdarza się, że covidowe zgony prześcigają zdarzenia kryminalne. – Na przykład 1 listopada byłem na czterech covidach, 2 – na pięciu, 4 listopada – na sześciu. Najczęściej to osoby starsze. 70-80- proc. to ludzie w wieku 70 plus – mówi.
Marek nie stresuje się pracą przy covidowych zgonach. Nie musi – jak na miejscu zdarzenia kryminalnego – zabezpieczać śladów, szukać narzędzia zbrodni, typować ewentualnego sprawcy.
Samo wejście do domu nieboszczyka, który zakaził się koronawirusem, to dla niego bułka z masłem. – To jest mniej kłopotliwe, niż gdy się idzie do mieszkania, gdzie ktoś został zgwałcony czy zamordowany – uważa.
Nawet nie wie, czy rodzina rozpacza i wcale go to nie interesuje. Zero emocji, zero zbędnych dyskusji: dzień dobry, proszę, dziękuję, moje kondolencje, do widzenia. Po wszystkim ściąga kombinezon, ładuje go do czerwonego worka, który już czeka w bagażniku. Wyrzuca go w szpitalu i o wszystkim zapomina.
Jeszcze tylko w samochodzie przed domem nieboszczyka wypełnia dokumenty: akt zgonu, papiery dla sanepidu.
– Powiem pani, choć może lepiej nie… – ucina.
Nalegam, więc kończy: – Dla nas to sztuka mięsa. Musimy znaleźć sobie na to sposób. Ja na przykład sobie wyliczam, że za trzy trupy kupię dziecku buty. Pieniądze z nieboszczyków covidowych pójdą na spłatę kredytu.
– Lepiej się zarabia na covidowych zgonach? – dopytuję.
– Nie ma żadnej wyższej stawki za to, że to covid. Za stwierdzenie zwykłego zgonu mam 700 zł, za dojazd na oględziny kryminalne – 0,6 zł na kilometr. Za zgon covidowy też 700 zł i 0,83 zł za kilometr – odpowiada.
I wcale nie uważa, że więcej mu się należy za trupy covidowe, że to większe ryzyko.
– Bardziej się człowiek naraża, kiedy jedzie do domu, w którym nie wiadomo, co się stało. A przy tym nie ubiera się tak, jak powinien. A to też może być covid, tylko nierozpoznany. Miałem kontakt z gruźlicą, ptasią grypą, HIV i innymi syfami. My jako sądowi jesteśmy śmietnikiem ludzkości. Wszystkie syfy do nas trafiają, koronawirus nie jest jedyną dziwną rzeczą.
Lepiej umrzeć w domu
– Na koronawirusa w domach umierają osoby starsze, z którymi czasami od lat nie było kontaktu. I ich bliscy zdecydowali, że nie wyślą ich do szpitala – opowiada Waldek, koroner, lekarz SOR.
Widział już wielopokoleniowe rodziny, gdzie nie tylko narodziny, ale i umieranie jest ważnym etapem w życiu.
– Dziadek przychodzi się położyć i za tydzień przyjeżdża lekarz stwierdzić zgon. Bywa, że są odprawiane czynności rytualne. Na wsiach niektórzy np. uwiązują szarfą szczękę, żeby w czasie pochówku usta były zamknięte – mówi w niedzielę późnym wieczorem.
Właśnie zaczął nocny dyżur na pogotowiu. Na razie ma chwilę oddechu i może opowiadać o fusze koronera, chociaż wcale nie uważa, że to ciekawy temat na artykuł.
Długo wylicza, dlaczego polska służba zdrowia jest w tak fatalnej sytuacji. Nie oszczędza rządzących. Mówi o dramatycznej sytuacji na SOR-ach i bardziej palących problemach, o których powinni pisać dziennikarze.
Bo Waldek to lekarz z krwi i kości, z powołania. Dlatego nie odmówił, kiedy wpisano go na listę koronerów do stwierdzania covidowych zgonów.
– Zgodziłem się, bo wiem, jak trudna jest sytuacja. Skoro nikt inny nie chce być koronerem, to będę nim ja. Chociaż moją misją jest ratowanie ludzi – mówi prawie szeptem przez telefon.
Rozmowę przerywa nam wycie syreny. To znak, że Waldek musi wszystko rzucić i jechać ratować komuś życie. W pośpiechu przeprasza i się rozłącza.
Oddzwania po godzinie. Jest zmęczony, a przed nim jeszcze dyżur do 7 rano. Oburza się trochę, kiedy pytam, czy praca przy covidowych trupach jest łatwiejsza niż przy pacjentach na SOR.
Wdech. I cierpliwie tłumaczy, dlaczego musi być tak samo czujny jak na oddziale ratunkowym. Mówi, że musi mieć sto procent pewności, że to covid zabił pacjenta. Koroner zawsze musi sobie postawić pytanie, czy aby komuś nie zależy, żeby pomyślał, że nieboszczyk zmarł na covid.
– Miałem sytuację, kiedy mężczyzna domagał się wystawienia dokumentów potwierdzających śmierć bliskiego, natomiast już na podstawie zbierania wywiadu, okoliczności okazały się niejasne. I tutaj zapaliła się czerwona lampka, że zgon był wynikiem czynu kryminalnego – emocjonuje się.
I jeszcze jedna rzecz: koroner wchodzi na pierwszy ogień i często zrozpaczona rodzina zarzuca go pytaniami – na przykład o to, czy mogli zrobić coś więcej dla zmarłego. Waldek mógłby odburknąć, że to nie jego sprawa, albo z obojętnością w głosie rzucić: zmarła to zmarła, no trudno że karetka nie dojechała.
Ale robi to łagodniej: – Mówię np., że jeśli ktoś pięć lat leżał w tym łóżku, to odszedł w domu w lepszym komforcie. Gros starszych osób nie chce umierać w szpitalu. Czasami przyjeżdża do pacjenta ekipa z pogotowia i mówią, że przewiozą na SOR, podłączą tlen, kroplówki, może się uda. I sporo osób nie chce. Każdy ma prawo decydować o sobie. Też wolałbym umrzeć we własnym łóżku, otoczony rodziną.
Zapytaliśmy w urzędach wojewódzkich, ilu koronerów powołano i czy trudno było ich znaleźć:
Agnieszka Muchla-Łagosz, rzecznik wojewody zachodniopomorskiego: – W województwie zachodniopomorskim działa dwóch koronerów powołanych do stwierdzania zgonów u osób ze stwierdzonym lub podejrzeniem koronawirusa w warunkach pozaszpitalnych. Poszukiwania osób, które zgodziłyby się podjąć tego zadania były długotrwałe – szukaliśmy zarówno wśród osób, które już pełnią funkcję koronera w powiatach, za pośrednictwem WSPR, Izb lekarskich w Szczecinie i Koszalinie, a także w sąsiednim województwie lubuskim. Finalnie umowy zostały podpisane na początku października z dwoma lekarzami ze Szczecina. Osoby, które będą chciały zgłosić zgon, który nastąpił z powodu koronawirusa lub w domu w rodzinie objętej izolacją czy też kwarantanną z powodu koronwirusa – będą mogły zrobić to pod numerem 112 lub 999. Wówczas dyspozytor numeru alarmowego, po weryfikacji zgłoszenia, skieruje pod wskazany adres lekarza koronera. Zgodnie z umową, lekarz koroner na dotarcie na miejsce i stwierdzenie zgonu ma czas do pięciu godzin.
Krzysztof Guzek, rzecznik prasowy wojewody warmińsko-mazurskiego: – Na razie mamy dwóch koronerów, zamierzamy zatrudnić jeszcze dwóch.
Joanna Szwedo, Lubelski Urząd Wojewódzki : – Informuję, że wojewoda lubelski powołał 20 lekarzy, zatrudnionych w szpitalach posiadających w swojej strukturze oddziały zakaźne i obserwacyjno-zakaźne. Nie odnotowano żadnych sygnałów, że jest to liczba niewystarczająca do wykonywania zadań, tj. stwierdzania zgonów osób zakażonych wirusem SARS-CoV-2 poza szpitalem. Nie było problemów ze znalezieniem odpowiedniej ilości lekarzy.
Małopolski Urząd Wojewódzki : – W województwie małopolskim zostało powołanych dotychczas trzech lekarzy do stwierdzania zgonów osób podejrzanych o zakażenie wirusem SARS-CoV-2 albo zakażonych tym wirusem poza szpitalem, tj. w sytuacji, gdy zgon nastąpi w trakcie kwarantanny domowej, kwarantanny instytucjonalnej, izolacji w warunkach domowych oraz w przypadku zgonu pacjenta poza szpitalem, z potwierdzonym wynikiem zakażenia wirusem SARS-CoV-2. Dwóch „koronerów” rozpoczęło działalność z końcem lipca 2020 r., jeden z końcem października 2020 r.
Pomorski Urząd Wojewódzki : – Wojewoda pomorski powołał do pełnienia funkcji lekarza, stwierdzającego zgony osób podejrzanych o zakażenie wirusem SARS-CoV-2 albo zakażonych tym wirusem, poza szpitalem siedem osób.
Mazowiecki Urząd Wojewódzki: – Uprzejmie informujemy, że aktualnie przez Wojewodę Mazowieckiego powołanych jest sześciu lekarzy do stwierdzania zgonów osób podejrzanych o zakażenie wirusem SARS-CoV-2 albo zakażonych tym wirusem poza szpitalem. Do Wydziału Zdrowia Mazowieckiego Urzędu Wojewódzkiego w Warszawie wpłynęło kilkanaście pytań od lekarzy z pytaniami m.in. o warunki umowy. Ze względu na dyżurowy charakter pracy lekarzy każdorazowo można uzyskać kontakt do lekarza poprzez telefon do Wydziału Zdrowia Mazowieckiego Urzędu Wojewódzkiego w Warszawie – (22) 695 69 00 – od poniedziałku do piątku w godzinach 8:00 – 16:00. Poza tymi godzinami i w dni świąteczne informacji takich udziela Wojewódzkie Centrum Zarządzania Kryzysowego, pod telefonem 987 lub (22) 595 13 04-05.
Podkarpacki Urząd Wojewódzki : – W chwili obecnej wojewoda podkarpacki ma podpisaną umowę z jednym lekarzem powołanym do stwierdzania zgonów COVID-19 poza szpitalem. W sprawie poszukiwania lekarzy chętnych do stwierdzania zgonów - zwróciliśmy się do izb lekarskich, jak również Porozumienia Zielonogórskiego Podkarpackich Pracodawców Ochrony Zdrowia, działających na terenie naszego województwa, do tej pory nasz apel pozostaje bez odpowiedzi.