Nie ma szans, by dodzwonić się do grabarza, który pracuje na cmentarzu w większym mieście. Jeśli już podnoszą słuchawkę, to jednym tchem wyrzucają z siebie: "Pani, nie mam czasu. Pogrzeb za pogrzebem". To głównie na dużych nekropoliach robią się zastoje, a na pochówek trzeba czekać nawet do dwóch tygodni. – U nas jeszcze nie ma tragedii. Ale strach jest wielki – mówią grabarze z mniejszych miejscowości.
Środek pandemii koronawirusa. Urzędy stanu cywilnego tylko od 12 do 18 października wystawiły 10 101 aktów zgonu. W samym Krakowie ponad tysiąc. To o 300 więcej niż w październiku zeszłego roku.
W dużych miastach wraz ze wzrostem zakażeń i zgonów, wydłuża się czas oczekiwania na pochówek. Na cmentarzu Rakowieckim trzeba czekać nawet dwa tygodnie. W kaplicy od poniedziałku do piątku pogrzeb za pogrzebem. Teraz będą też w soboty. A urzędnicy już szukają dwóch dodatkowych grabarzy.
Grabarz poszukiwany od zaraz
Pilne, od zaraz – krzyczą nagłówki internetowych ogłoszeń. Wszyscy chcą ]zatrudnić grabarza.
Na przykład zakład pogrzebowy "Eden" z Kielc zapłaci żałobnikowi, kierowcy zakładu pogrzebowego 4,2 tys. zł. Bukieciarz z doświadczeniem w Warszawie dostanie 4,5 tys. zł i umowę o pracę. Dom pogrzebowy "Glorian" też pilnie zatrudni grabarza. Da 3 tys. zł i pełen etat.
– Mniej więcej w ostatnich trzech tygodniach obserwujemy zdecydowanie więcej zgonów i pochówków. Na miejsce jedziemy zawsze w pełnym zabezpieczeniu: kombinezony, okulary, podwójne maseczki – mówi nam Jan Szczuciński z Domu Pogrzebowego Służew w Warszawie.
W stolicy nie jest jeszcze tak źle jak w Krakowie. – W tej chwili na pochówek w Warszawie czeka się mniej więcej powyżej tygodnia. To nie wynika z ilości pogrzebów, ale z braku przepustowości zarządów cmentarzy – dodaje Szczuciński.
Wtóruje mu Krzysztof Wolicki, prezes Polskiego Stowarzyszenia Pogrzebowego.
Jak kopać w kombinezonie
Grabarz z małej miejscowości w świętokrzyskim jest przerażony. Ale nie liczbą pogrzebów. – To w miarę na bieżąco załatwiamy. Chociaż trzy tygodnie wstecz było o połowę mniej pochówków. Teraz jest ich naprawdę bardzo dużo. I to przeważnie koronawirus ludzi zabija – mówi zmęczony. Właśnie ma chwilę oddechu – zamiata liście na cmentarzu.
Boi się, że i jego koronawirus dopadnie. I martwi się, kto go zastąpi, kiedy trafi na kwarantannę. Ta myśl nie daje mu nocami spać.
– Nikt za nas tego nie zrobi. A nie jest tak, że się zatrudni byle kogo i on będzie pracował. Raz że nie ma chętnych, dwa – to musi być osoba zaufana. Kiedyś się zdarzało, że i trumny gdzieś wyrzucali – denerwuje się.
Pan Mietek 8 hektarów cmentarza zna jak własną kieszeń. Od rana do wieczora tu siedzi: jak nie kopie groby, to sprząta cmentarz czy odpady wozi do kontenerów. I nie wie, jak obcy miałby się tu odnaleźć. – Jakbym zachorował, to się dopiero korek z pogrzebami zrobi – mówi.
On dmucha na zimne i oprócz maseczek wkłada też rękawiczki, podczas pogrzebów trzyma się z dala od żałobników. – Ksiądz nam też kombinezony zamówił. Ale wie pani, już w maseczce ciężko kopać, a co dopiero w kombinezonie. To go nie zakładam – przyznaje, choć wie, że bezpieczniej byłoby jednak w kombinezonie.
Cieszy się, że teraz na pogrzeby mniej ludzi przychodzi. Do kościoła może wejść garstka. – U nas do świątyni wprowadzają jeszcze covidowców, ale trumien nie otwierają. Ksiądz dzwonił do sanepidu i pozwolili – mówi z nadzieją, że niedługo covidowe trumny nie będą miały wstępu do Kościoła.
Kto i skąd na pogrzeb
Grabarz z Lubelszczyzny też jest cały w strachu. – Niby trumny z tymi trupami covidowymi są zabezpieczone – zafoliowane na zewnątrz, a i nieboszczyk wewnątrz też dwa razy owinięty, to nigdy pani nie wie, kto i skąd przyjdzie na pogrzeb. Może akurat w jednym domu z tym zmarłym mieszkał? Może ma kwarantannę? Jak jest uczciwy, to nie przyjdzie, ale kto go wie… – emocjonuje się Ryszard.
On ma zasadę: jak może, to się dystansuje. Myje ręce, odkaża czym się da, zawsze ma rękawiczki i maskę. – Ale i boję się, że jak ktoś mi poda kartkę, a tam może być wirus. Mówili, że na papierze też może zostać – Ryszard powtarza, co słyszał w telewizji.
Na szczęście mówi, że u nich nie ma pogrzebowego boomu. – Chowamy systematycznie, zgonów jest raczej normalnie. Ale kto wie, co to będzie. Jak się patrzy na duże miasta, to i u nas zaraz może być różnie – dorzuca.
Jak najmniejszy kontakt z trumną
Grabarz z Białegostoku z radością w głosie podnosi słuchawkę i cierpliwie odpowiada na pytania: – U nas jest elegancko, trzy dni i pogrzeb. Nie ma takich zastojów, jak w dużych miastach.
Przy 1 listopada było więcej pracy, ale już wszystko wróciło do normy, czyli kilka, może kilkanaście pogrzebów w tygodniu.
Ale lęk im w pracy towarzyszy. – Boi się człowiek, że nawet od tej trumny się czymś zakazi. Mamy rękawice i maseczki, ale ja nie wiem, czy to coś nam daje. Boję się, że przyniosę coś z pracy do domu. A pani by się nie bała? – szuka zrozumienia Mirosław.
Gdyby trumny z nieboszczykami, którzy mieli koronawirusa, były otwierane, to Mirek od razu zwolniłby się z roboty.
– Teraz staram się mieć jak najmniejszy kontakt z trumną. Naciągam rękawice, maseczkę i zasypuję, kopię. Na szczęście przenosić trumny nie muszę. Ale nie powiem, jak jest na wierzchu, to się jej boję – kończy, bo klient przyszedł.
Trumna odkażona, żywi mogą zarażać
Grabarz z Pomorza najpierw się w mieście wypytuje, kogo chowają, i czy w rodzinie było więcej zakażeń. Później na pogrzebie jest bardzo ostrożny.
Racjonalizuje sobie: – Nawet jak trumny muszę dotknąć, to ona przecież nie będzie zakażona. Wkładają do torby, foliują, tu się żywych trzeba bardziej bać. Trumna jest odkażona, a żywi mogą być zakażeni. A oni podchodzą, nie patrzą, pchają się. I tego właśnie człowiek się boi – wzdycha.
– Pracy mam więcej, ale nie ma tragedii. Jak widzę po większych miastach, to wiem, że będzie gorzej – mówi.
Jego kolega po fachu z Wielkopolski na razie niczego się nie boi: – U nas nie jest tak źle jak w Małopolsce. Wszystko idzie na bieżąco – 2-3 pogrzeby dziennie. Jakby pani chciała dziś kogoś pochować, to nie ma problemu. Może jest trochę więcej zgonów – ze 20 więcej niż w zeszłym roku – wylicza.
Ale wie, że jego spokój wkrótce może się skończyć: – Czas pokaże, co to u nas będzie. Jak widzę, co na dużych cmentarzach się dzieje, to człowieka strach ogarnia.
Do grabarzy dużych cmentarzy – np. Bródnowskiego w Warszawie – przez cały dzień nie można się dodzwonić.
Co dalej? – Nie da się przewidzieć, co będzie dalej. W mojej historii – a w branży jestem od 30 lat – nigdy nie było podobnej sytuacji, żebyśmy nie potrafili sobie poradzić. Zgonów jest coraz więcej, a my nie wiemy, czy akurat nie pojedziemy do człowieka, który chorował. Na każdym kroku musimy być czujni – mówi Jan Szczuciński z Domu Pogrzebowego Służew w Warszawie.
Jeśliby 10 tys. pogrzebów, które właśnie odbywają się w Polsce, przeliczyć na 2,5 tys. zakładów pogrzebowych, to wyjdzie, że każdy zakład będzie miał 3-4 pogrzeby więcej. Czyli tak naprawdę system jest wydolny. Jak wszędzie może się trafić, że będzie jakiś przestój. Myślę, że w tej chwili trudno jest mówić o jakiejkolwiek zapaści firm pogrzebowych czy niewydolności.