– Justynko, weź te grabie i idź popracuj na roli – słyszała, gdy była dzieckiem. Wtedy wolała bawić się w lesie, ale dziś jest za to wdzięczna. Poznała, czym jest ciężka praca i dziś Justyna Kowalczyk jest wybitnym sportowcem. Ale w programach rozrywkowych raczej jej nie zobaczymy. Nawet po zakończeniu kariery. – Jak będę chciała nauczyć się tańczyć, to wezmę prywatne lekcje – mówi w rozmowie z naTemat.
Z Justyną Kowalczyk umówiłem się na wywiad w zakopiańskim hotelu "Imperial". Zdziwiłem się, gdy przekroczyłem jego próg. Zamiast luksusu i elegancko ubranego portiera – wnętrze, które kojarzy mi się raczej z wycieczkami z liceum. Wszystko naokoło jest zwykłe, takie normalne. Podobnie jak osoba, która po chwili schodzi ze schodów, uśmiecha się, wita. Justyna nie czuje się żadną gwiazdą, więc i nie mieszka w luksusie. Możemy zacząć rozmowę.
Czemu akurat hotel "Imperial"?
Pytasz bo…
Zawsze wydawało mi się, że wielcy sportowcy na zgrupowaniach przebywają w luksusowych miejscach. Cztero, pięciogwiazdkowych. O tym tego raczej nie można powiedzieć.
To jest hotel sportowy i tutaj można inaczej zachować się po treningu niż w innych miejscach. Rączki od razu umyć, zjeść na posiłek. Mam duży sentyment do tego miejsca. Tu zaczynałam kiedyś biegać, kiedyś też uczyłam się w Zakopanem, mieszkając w tym hotelu. Poza tym tu jest ciepła woda, ciepły kaloryfer, wygodne łóżko. Czysto i schludnie.
A mówi to mistrzyni olimpijska i mistrzyni świata. Nie wierzę.
(śmiech) A czego więcej potrzeba sportowcowi do szczęścia? Jest też dobre jedzenie, wszyscy się bardzo starają. Cenię to.
Załóżmy, że wracasz z ciężkiego treningu, totalnie padnięta. Mija cię grupka młodych dziewczyn. Uśmiechnięte, zadowolone z życia, idące na imprezę. Miałaś kiedyś myśl w stylu: "Jak ja im tego zazdroszczę"?
Jasne. My - sportowcy - też jesteśmy tylko ludźmi. Ale mamy swoje priotytety. Impreza, to nieprzespana noc, czyli nieskuteczny trening następnego dnia, czyli osłabiony organizm. To jest taki łańcuszek przyczynowo - skutkowy. Choć w moim życiu jest też czas na zabawę, naprawdę. Lubię się bawić, wtedy, gdy nie muszę wykonywać ciężkiej pracy (w kwietniu i naprawdę okazyjnie w innych miesiącach).
W "Kodzie Da Vinci" jest taka postać, nazywa się chyba Sylas. On parę razy powtarza, że "ból jest dobry". Też tak uważasz?
Trochę bym to zmodyfikowała. Ból może doprowadzić do dobrych rzeczy. W moim życiu w zasadzie zawsze do takich prowadzi.
A sam w sobie?
Sam w sobie jest nieprzyjemny. Masochistką nie jestem, żeby go lubić.
W czasie Tour de Ski wspinacie się na Alpe Cermis. Kilkaset metrów w pionie do góry, potworny wysiłek na trasie, po której ścigają się alpejczycy. O czym wtedy się myśli?
To jest automatyzm, wytrenowane ruchy. Koncentrowanie się na technice i na taktyce. Jeżeli o czymś myślę (tylko na początku podbiegu mnie na to stać), to o tym, co przede mną. Na takim podbiegu człowiek jest zbyt zmęczony, by zajmować swoją głowę czymś niezwiązanym ze sportem.
Tu zobaczysz, jak Justyna podjeżdża pod Alpe Cermis:
Napisałaś na blogu w naTemat, że siłownia jest dla ciebie odpoczynkiem, bo można na chwilę przysiąść. Mocne.
To się odnosiło do października, kiedy mam bardzo ciężkie treningi biegowe, wracam zmęczona i potem na siłowni człowiek już nie ma tyle werwy. Ale całe szczęście,że w tym okresie pracujemy nad siłą maksymalną. A to są ćwiczenia wykonywane w krótkich seriach i między nimi można sobie usiąść i trochę odpocząć.
Tę umiejętność znoszenia bólu wyniosłaś z domu?
Nikt mi tam na złość nie robił w domu (śmiech). Ale wiem, o co ci chodzi. Bardzo dużo pracowałam wtedy na roli, a to, choć jakoś bardzo nie bolało, z reguły nie było przyjemne. Wiesz, dziecko ma inny system wartości, wolałoby sobie w tym czasie pobiegać do lasu, pobawić się, a tu trzeba jednak wziąć grabie i coś nimi robić. Dziś to doceniam, bo mam duży szacunek do pracy. Można powiedzieć, że ból treningowy wyszedł z mojego życia.
A inne wartości wpojone w dzieciństwie?
Moi rodzice zawsze bardzo cenili to, co człowiek ma w głowie. Czyli wykształcenie. Czytanie książek, szacunek do osób starszych, no i ta praca. Jeszcze jedno – pieniądze nigdy nie odgrywały w moim domu dużej roli. Były, to super. Nie, to nie. Zawsze można dać sobie jakoś radę.
Gdy rozmawialiśmy ostatnio, mówiłaś, że mama przez kilka lat uczyła cię polskiego.
Była nawet wychowawczynią.
No właśnie. Mnie w liceum polskiego uczył tata. Wydaje mi się, że wtedy koledzy, koleżanki myślą, że masz jakieś fory. A tak naprawdę musisz starać się bardziej od innych.
Miałam tak samo. Mama robiła wszystko, żeby nie było żadnych podejrzeń. I stawiała mi wyżej poprzeczkę. Wtedy to mi się nie podobało. Pamiętam, że się buntowałam. Ale dziś jestem jej wdzięczna.
Podobno jako piętnastolatka powiedziałaś: "Jeżeli wygram mistrzostwa Polski młodzików, to zostaję przy nartach". Wygrałaś. A gdybyś nie wygrała?
Myślę, że miłość do sportu jednak by przeważyła. Nawet gdybym była druga czy trzecia, i tak pewnie poszłabym do szkoły sportowej. Ten tekst, o którym mówisz, to było z mojej strony chojractwo. Ale udało się.
Robert Błoński napisał kiedyś o tobie bardzo ciekawy tekst, a w nim była taka teza: "Gdyby nie Marit Bjoergen, Justyna Kowalczyk na pewno nie byłaby tak mocna". Ma rację?
Wiele osób tak właśnie uważa.
Jesteś wśród nich?
(Chwila zastanowienia) Wiesz, w tym momencie poziom narciarstwa biegowego kobiet jest tak wysoki, jak jeszcze nigdy. I śrubują go przede wszystkim dwie zawodniczki. Więc chyba rzeczywiście jest w tym dużo prawdy.
Miałaś być prawnikiem.
Miałam.
Celowo zahaczyłem o ten wątek. Nie żałujesz, że nie jesteś teraz panią prokurator? Taką, która może kogoś oskarżyć o to, że leczy się na astmę, by móc brać pewne środki dopingujące?
Ciekawe przejście do innego tematu (śmiech). Rodzice dali mi w życiu swobodę. Dzięki nim mogę robić teraz to, co chcę. Sprawili też, że jestem osobą odważną, taką, która szczerze mówi to, co w danej sprawie myśli. Ale nie, nie sądzę, żebym chciała tutaj jakiejś sprawy sądowej. To raczej sprawa sumienia, bo wszystko odbywa się zgodnie z paragrafami.
To ja może zapytam inaczej. Masz wrażenie, że bierzesz udział w pewnej grze, gdzie nie każdy gra w sposób czysty?
W tej sprawie padło już tyle zdań, że chyba każdy wie, co o niej myślę. I chyba też każdy ma jakieś swoje zdanie na ten właśnie temat.
Justyna Kowalczyk w programie Tomasza Lisa:
Deksametazon, dobrze wymówiłem to słowo?
Dobrze.
Z tego co wiem to było tak, że byłaś chora, dostałaś lek i nikt nie zgłosił, że on zawiera tę właśnie substancję. Potem cię zdyskwalifikowano i w efekcie nie mogłaś przez pół roku startować. Kto wtedy zawinił?
Według prawa zawinił zawodnik. A że zawodnik w tym akurat przypadku był nieświadomy, to już zupełnie inna historia. Ona wiele mnie nauczyła, zwłaszcza, że słyszę teraz często o tym, że ktoś się leczy i może przyjmować jakieś tam środki. Też się wtedy leczyłam, ale dostałam za to dość dużą karę. To był ciężki czas, ale pomógł mi się odbić. Skończyło się tak, że międzynarodowa federacja przywróciła mnie do startów i do tego musiała zapłacić rekompensatę.
To prawda, że zamknęłaś się wtedy w Kasinie i płakałaś przez parę dni?
Nie do końca, bo byłam wtedy w Sierra Nevada i bardzo ciężko trenowałam, dopiero potem u siebie. Ale przyznaję, że przez długi czas fatalnie się czułam. Na szczęście pojawili się ludzie, którzy bardzo chcieli mi wtedy pomóc i to uczynili. Na szczęście trening i narty okazały się doskonałym psychologiem.
Parę dni temu byłaś w Zakopanem na spotkaniu swojej klasy po latach. A ja słyszałem, że Justynie Kowalczyk w szkole dokuczano. Że miała bardzo ciężko, bo traktowano ją jak dziewczynę z wioski, a do tego bardzo szybko zaczęła pokonywać wszystkie koleżanki.
Rzeczywiście był ciężki okres – parę miesięcy, ale to nie miało nic wspólnego z moją klasą, tylko z osobami starszymi. Zostawmy to. Klasę miałam naprawdę fantastyczną.
(W czasie naszej rozmowy przez hol przechodzą ludzie, każdy poznaję Justynę. Chłopiec idzie z ojcem, trąca go w ramię, mówi: "Tato, tato – zobacz, Justyna Kowalczyk!" Po chwili pojawia się grupa dzieci, z długopisami i kartkami. Siadają obok nas, czekając na autograf.)
Popularność bywa męcząca? Biegasz teraz po Tatrach i zakładam, że na szlaku poznaje cię każdy. A nawet, gdybyś zakryła czymś twarz, można by było cię poznać po tempie.
Na szlakach jest bardzo sympatycznie. Bywa wzruszająco. Nie mam zamiaru się chować. Ludzie klaszczą, dopingują nas, usuwają się z drogi. Aż czasem chciałoby się przyspieszyć, ale nie można, bo to nie czas na tak mocne treningi. Poza tym przy dużej prędkości w Tatrach łatwo sobie coś zrobić. A co do ludzi, to ostatnio złapałam się na tym, że biegliśmy akurat fragmentem szlaku, gdzie nikogo nie było. I czułam się dziwnie, bo było tak inaczej, tak cicho.
Teraz to jest wywiad z Justyną Kowalczyk. A za kilka lat pewnie byłby wywiadem z dr Justyną Kowalczyk. Jak łączysz naukę ze sportem? Przecież w ubiegłym roku spędziłaś 325 dni poza Polską i 340 poza rodzinną Kasiną.
Udało mi się skończyć wszystkie szczeble nauczania. Szkołę podstawową, średnią i studia. Wszystkie z wyróżnieniem. Na studiach doktoranckich formalnie nie jestem, nie muszę chodzić na uczelnię i siedzieć na zajęciach. Jest taka furtka, można tak robić doktorat. Mam świetnego promotora, to pan prof. Szymon Krasicki, który na teorii biegów narciarskich zna się najlepiej w kraju. Zresztą to były trener kadry i wielki pasjonat. On mi bardzo pomaga, naprowadza. Poza tym ja też piszę o swojej pracy. Analizujemy równięż obciążenia treningowe biegaczek narciarskich z lat dziewięćdziesiątych i te, które miały miejsce przed igrzyskami w Vancouver. Porównujemy, wyciągamy wnioski, szukamy klucza.
Justyna pokonuje Marit Bjoergen i zdobywa złoto w Vancouver:
Na przestrzeni lat zmieniały się też twoje relacje z dziennikarzami. Choć z wiarygodnego źródła wiem, że wciąż ich nie lubisz.
Na początku był problem, owszem. Gdy zaczynałam odnosić sukcesy, dziennikarze w Polsce nie wiedzieli za bardzo na czym biegi narciarskie w ogóle polegają, bo skąd też mogli wiedzieć. A ja z kolei nie wiedziałam, na czym polega współpraca z dziennikarzami, bo nikt mi tego właściwie nie przedstawił. Oni nie rozumieli, że po dobiegnięciu do mety trzeba się jak najszybciej przebrać, iść na doping control, odpocząć. A ja nie wiedziałam, że oni mają te wszystkie swoje deadline'y. Ale z czasem przełamywaliśmy kolejne bariery. Nauczyliśmy się siebie. Ja wciąż odbiegam od standardów do których przyzwyczajają ich inni sportowcy. Wciąż ciężko mnie namierzyć, wciąż najważniejszy jest trening i cała ta otoczka. Nie rzucam wszystkiego, bo ktoś chce zrobić ze mną wywiad.Dziennikarze, którzy teraz ze mną pracują na co dzień, są naprawdę w porządku. Lubimy się. Pomagali mi w wielu sytuacjach, a to dość ważne. Jestem bardzo lojalnym człowiekiem i długo o różnych gestach pamiętam.
W polskim narciarstwie biegowym kobiet jesteś ty, a potem długo, długo nikt. Dlaczego?
To nie jest pytanie do mnie. Wiem, że obciążenia treningowe dziewczyn są dużo, dużo mniejsze. Jako osoba, która zawsze ciężko pracowała, uważam, że to jest główny powód.
Na blogu u nas pisałaś kiedyś o czterech rzeczach, które cię drażnią. Mogę je wymienić?
Proszę.
Zera na koncie, pompa, sztuczność i poprawność. To dlatego tak mało jest ciebie w kolorowych pismach?
Pisałam to znaczy, że tak właśnie myślę. Zera na koncie nie mogą być wartością samą w sobie. Moja bardzo marna obecność w mediach to świadomy wybór. Oczywiście, raz na jakiś długi czas nawet trzeba gdzieś być i staram się to wybierać bardzo rozsądnie. Za kilkanaście, kilkadziesiąt lat, kiedy nie będę się już ścigać, chciałabym, żeby myślano o mnie jako o dobrym sportowcu i normalnej, uśmiechniętej dziewczynie. No dobra, pyskatej też. A nie jak o gwieździe, której nagle zachciało się celebryckiego życia... To, co nazywa się show-businessem, kompletnie nie współgra z moim życiem i wartościami. A sztuczność i wymuszona poprawność, to dla mnie hipokryzja po prostu. Aż żal czas na to marnować.
Czyli wykluczasz swój udział w jakimś programie, gdzie się tańczy lub śpiewa? Nawet po zakończeniu kariery?
Jak będę chciała kiedyś nauczyć się tańczyć, to wezmę sobie jakieś prywatne lekcje i nie będzie musiało na to patrzeć kilka milionów Polaków (śmiech).
Jestem jeszcze ciekawy, czy czytasz komentarze pod swoimi tekstami na blogu.
Czytam. Są bardzo miłe i zauważyłam już, że mam grupkę stałych bywalców. Dziękuje im. To miłe, inspirujące. Ci, co mnie znają, wiedzą, jak bardzo to dla mnie jest ważne. Nigdy też nie sądziłam, że pisanie na blogu w naTemat przyjmie taki obrót. Zresztą niedawno uświadomiłam sobie jeszcze jedną rzecz…
Jaką?
Że to są jedyne komentarze, jakie czytam w internecie.
Roboty będzie od groma. I rozruchy pełnowymiarowe i codzienne treningi wytrzymałościowe na nartkach (trzeba długo dojeżdżać) i popołudniowa masakra zazwyczaj podobnie obciążająca jak start na 30km. Jedyną nadzieją na odrobinę oddechu będzie siłownia, co jakiś czas wieczorem - zawsze można gdzieś przysiąść:) Nic nowego - prace lubię, ale w październiku zaczyna się SZOPKA!
Nie chce zer, nie chce tej całej pompy, sztuczności i poprawności. Chcę, żeby ta mała , odważna dziewczynka z zakasanymi rękawami wbrew czasom i okolicznościom w których przyszło jej żyć, nadal we mnie została;)