Co się stanie, gdy tuż przed Gwiazdką bezduszny pan w garniturze pojedzie na wieś w niecnych celach i pozna właścicielkę uroczej farmy mlecznej? Wszyscy znamy odpowiedź na to pytanie, ale kto powiedział, że filmy świąteczne muszą być nieprzewidywalne. Jeśli potrzebujesz w swoim życiu romantyzmu i uroku, to "Kalifornijskie święta" Netflixa są właśnie dla ciebie.
Każdego roku w okresie świątecznym mamy wysyp filmów, które da się streścić w dwóch słowach: Boże Narodzenie i miłość. Zdarzają się tytuły lepsze (patrz: serial "Dash i Lily") lub gorsze ("Randki od święta"), ale wszystkie mają jeden cel: sprawić, żeby widz poczuł się miło, przytulnie i komfortowo. A przy okazji żeby uwierzył i w magię świąt, i w miłość.
Taki zamysł ma też film "Kalifornijskie święta", który wylądował na Netfliksie i z miejsca stał się w Polsce hitem. I nic dziwnego, ludzie potrzebują w święta miłości, słodyczy i ucieczki od problemów (w tym przypadku ucieczki również w inny klimat, bo do słonecznej Kalifornii). Szczególnie teraz, w pandemiczne święta, które nie dla wszystkich będą rodzinne, wesołe i beztroskie.
Święta w Kalifornii
Fabuła "Kalifornijskich świąt"? Bardzo... nieoryginalna. Joseph (Josh Swickard) jest rozpuszczonym bogatym chłopcem i dzieckiem kapitalizmu z dużego miasta. Pracuje dla swojej mamy w wielkiej bezdusznej firmie, która zajmuje się pozyskiwaniem terenów, a w wolnej chwili podrywa kolejne atrakcyjne kobiety.
Na trzy tygodnie przed Gwiazdką Joseph otrzymuje specjalne zadanie: musi zdobyć ziemię, na której znajduje się gospodarstwo mleczne. Inaczej zostanie na święta bez pracy. Zadanie to niełatwe, gdyż gospodarze uparcie odmawiają sprzedaży swojej rodzinnej farmy.
Kiedy Joseph jedzie na ową farmę jej właścicielka Callie (Lauren Swickard, żona Josha Swickarda, czyli odtwórcy głównej roli męskiej) nieopatrznie bierze go za nowego pracownika. Kiedy bohater zdaje sobie sprawę, że kobieta nie ma zamiaru sprzedać swojego gospodarstwa wielkiej firmie, postanawia nie wyprowadzać jej z błędu, ale przekonać ją swoim urokiem osobistym. I tak zostaje na farmie, na której musi doić krowy i opiekować się cielaczkami.
Oczywiście reszty można się domyślić, bo jest przewidywalnie do bólu. Josephowi zaczyna podobać się życie na wsi, bohaterowie zakochują się w sobie, i tak dalej, i tak dalej. Problem jest jeden: Callie nie ma pojęcia, kim naprawdę jest Joseph. Co trochę pachnie odwróconą fabułą musicalu z Audrey Hepburn "My Fair Lady". Ale spokojnie, to film świąteczny, więc zakończenie będzie odpowiednio pozytywne.
Romantycy, łączcie się!
Że widzieliśmy już taki film świąteczny 150 razy? Kto by się tym przejmował. W święta chodzi o to, żeby było miło, nie o walory artystyczne. Przynajmniej dla niektórych.
"Kalifornijskie święta" zapewniają więc miłośnikom świątecznych romansów wszystko to, co tygryski lubią najbardziej: sympatycznych, atrakcyjnych bohaterów, między którymi jest niepodważalna chemia (a ta tutaj jest, w końcu mówimy o aktorskim małżeństwie), świąteczny, rodzinny klimat, humor i ogólny urok. Wszystko jest ładne, miłe i przyjemne, a pandemii ani tu widu, ani słychu. Uff.
Warto jednak podkreślić, że wspomniany świąteczny klimat jest tu inny, niż zazwyczaj. Akcja dzieje się w Kalifornii, więc nie uświadczymy tutaj typowej ośnieżonej scenerii ze świątecznych produkcji. Zamiast śniegu mamy słońce i krowy. I chociaż jest choinka oraz dekoracje, to momentami wydaje się, że bohaterowie... zapomnieli o Gwiazdce. Ale na szczęście w porę sobie o niej przypominają.
Jeśli uwielbiasz takie historie i jesteś nierozważnym romantykiem, "Kalifornijskie święta" są dla ciebie. Jeśli na widok takich sentymentalnych, świątecznych produkcji rodem ze stacji telewizyjnej Hallmark już wymiotujesz, to uciekaj od tego świątecznego filmu Netflixa jak najdalej.