
Seks, trupy i Wieniawa. Nowy polski film Netflixa jest jak makabryczna reklama Apartu
Od gimbazy czekałem na zbereźną polską komedię w stylu "American Pie". Po niespełna 20 latach, w końcu się doczekałem, ale i w międzyczasie chyba się mocno zestarzałem. "Wszyscy moi przyjaciele nie żyją" to nowa produkcja Netflixa w schemacie: młodzież robi domówkę i coś idzie nie tak. W filmie występuję duże stężenie krindżowych momentów, czerstwych żartów i drewnianego aktorstwa, czyli jest tak, jak być powinno.

Reklama.
Willa, w której się rozgrywa fabuła, a także jej scenografia i bohaterowie - wszystko jest właśnie takie "apartowe", mocno oderwane od polskiej rzeczywistości. Co mi się tam nie klei? Generacja Instagrama bawi się w ociekającej bogactwem chałupie, pije drinki z czerwonych kubeczków, gra w beer ponga, a w salonie muzę puszczają didżejki. No typowa domóweczka przeciętnego widza Netflixa. Chyba tylko dwie bohaterki przypominające siostry Godlewskie nadają filmowi pierwiastek "polskości".
To rzecz jasna zabawa konwencją i pewna parodia, a może i nawet krytyka hulaszczego stylu życiu (aczkolwiek podejrzewam, że podobne balety urządzają ci wszyscy youtuberzy, którzy zakładają swoje domy produkcyjne). Owszem, wychowany na amerykańskich komediach, zawsze marzyłem o takiej imprezie, ale po zobaczeniu jak tandetnie to wygląda w polskich warunkach, zmieniam zdanie.
Serio, żarty z pissingu, scena z udawanym gejowskim seksem, duch Jezusa po halugrzybkach i dialog o tym, że pizza jest lepsza od kobiety, mocno zalatywały mi humorem z początku nowego milenium i filmami jak np. "Poranek kojota" i "Czas surferów".
Nie jestem polit-poprawny, ale kompletnie nie pasowało to do współczesnych postaci. Wypowiadane teksty kojarzyły mi się z hasłami marketingowymi, w których starzy copywriterzy próbują mówić językiem młodych. A może się nie znam, bo nie jestem w targecie? Mogę sobie używać ponglisha, ale mentalnie już jestem dziadem?
W sumie czułem się trochę jak Wojciech "Łozo" Łozowski. Nieco starszy ode mnie, 36-letni, były muzyk Afromental, w filmie gra kogoś, kto nie może pogodzić się z upływającym latami i próbuje się dopasować do sytuacji. Miałem wrażenie, że sam nie wiedział, co właściwie robi na planie.
"Wszyscy moi przyjaciele nie żyją", to przede wszystkim komediowy slasher i nie jest żadną tajemnicą, że w "apartowej willi" dochodzi do brutalnej rzezi (w sumie można się domyślić tego po tytule). Ten moment jest akurat najfajniejszy w całym filmie. Z jednej strony, raczej nikogo nie obrzydzi swą groteskowością w rytmie przeboju Mötley Crüe. Z drugiej, jest bardzo satysfakcjonujący, gdyż żaden z bohaterów nie zaskarbia naszej sympatii. Głównie przez pretensjonalność oraz para-dokumentalną grę aktorską.
Drugi polski film Netflixa nie jest kompletną katastrofą, o ile wczujemy się w taki klimat - zresztą ma sporo odwołań do "klasyków". Jest trochę jak rok 2020, który wieńczy - na trzeźwo trudno go znieść, ale ma kilka udanych momentów. Widziałem wiele o wiele gorszych amerykańskich komedii dla nastolatków (nawet tegoroczny sequel "Opiekunki" od Netflixa, który wpisuje się gatunkowo). Twórcy powinni potraktować to jako komplement.
Reklama.