Slashery to ten rodzaj horrorów, w których bohaterowie padają jak muchy, a ich głowy i flaki latają po całym ekranie. Zwykle stoi za tym monstrum, którego jakimś cudem nie da się tak łatwo ubić. Ten uwielbiany przez widzów gatunek kina ma wreszcie godnego reprezentanta w Polsce. "W lesie dziś nie zaśnie nikt" obrzydza i bawi, czyli jest taki, jaki być powinien.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Początkowo zaplanowano ją na... piątek trzynastego (marca), co było odwołaniem do kultowej serii filmów z zawziętym Jasonem w masce hokejowej. Reżyser Bartosz M. Kowalski często puszcza oko do fanów horrorów i wprost nazywa swój film "listem miłosnym dla slasherów z lat 80.". I nie jest to hasło dodane na wyrost. Ten film nie odstaje poziomem od hollywoodzkich produkcji w tym gatunku, ale też dodaje coś od siebie - pewien pierwiastek "polskości".
Pierwszy polski slasher bez cienia żenady
Aż trudno uwierzyć, że ten sam reżyser nakręcił wcześniej "Plac zabaw" - nagradzany, mocny społeczny dramat o nastolatkach przywodzący na myśl słynne "Cześć, Tereska!". W swoim najnowszym filmie również wyzwala emocje, ale otwiera zupełnie inne szufladki w naszych głowach.
Wystarczy jednak trochę pogrzebać w pamięci, by wyciągnąć z niej pewną krótkometrażową produkcję z 2017 roku. Mowa tu o filmie "Zacisze", który trafił na zamkniętą już platformę Showmax. Oj, jak się wtedy jarałem, że w końcu ktoś nakręcił, krótkiego bo krótkiego, ale slashera, który dodatkowo dział się na prl-owskim kempingu. Liczyłem wtedy na coś większego, doczekałem się i nie zawiodłem.
"W lesie dziś nie zaśnie nikt" nie jest pierwszym polskim horrorem. Tych pojawiło się już całkiem sporo. Jednak zdecydowanie zbyt mało, by mówić o "polskiej szkole horroru". Niektórzy z czytelników pamiętają takie potworki jak "Klątwa Doliny Węży", "Wilczyca", czy "Kołysanka" albo całkiem udane "Medium" z 1985 r. Ostatnie lata przyniosły pewne ożywienie na rynku. Wyszły takie produkcje jak "Demon", "Wieża. Jasny dzień", i "Wilkołak".
Film z Julią Wieniawą zalicza się jednak do podgatunku zwanego slasherem. To nowość w naszej kulturze, która na świecie jest znana od dekad. Pełnometrażowej produkcji w tej estetyce polska kinematografia do tej pory nie wydała (no, może z wyjątkiem "Legendy" w 2005 r., ale o tym lepiej zapomnieć). Fani "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną", "Piątku trzynastego" i "Martwego zła" poczują się jak w domu... w głębi lasu.
Mało straszny, ale zabawny i makabryczny
"W lesie dziś nie zaśnie nikt" jest filmem samoświadomym - nawet jeden z bohaterów wspomina grzechy popełniane przez pechowców w innych horrorach. Reżyser trzyma się konwencji i nie mydli nam oczu, że to kino artystyczne. To przede wszystkim rozrywka, choć dość specyficzna. Co nie jest równoznaczne z tym, że nie wyłamuje się utartym schematom. Zwłaszcza jeśli chodzi o nemezis, z którym zmagają się ekranowi pechowcy.
Widz wie zatem na co się pisze, dzięki czemu będzie czuł się bezpieczny wiedząc, co go tak naprawdę czeka. Inaczej dla wielu osób horrory byłyby przecież nie do zniesienia. Wielokrotnie też wybuchniemy śmiechem, nawet przy makabrycznych scenach. I to nie z powodu żenady, ale błyskotliwych tekstów.
Pomimo tego, zalecam szybko zjeść popcorn, bo trup ostatecznie naprawdę ściele się gęsto, a zbliżeń na wnętrzności i urywane, przebijane lub rąbane części ciała jest pełno. Na obleśną charakteryzację i krwiste rekwizyty nie żałowano kasy, co się chwali. Produkcja bynajmniej nie wygląda tanio.
Bohaterami horroru Kowalskiego jest grupa młodzieży, którą rodzice wysłali na obóz bez smartfonów do odciętej od świata puszczy (to też fabularny wytrych na to, by nikt nie dzwonił po pomoc, który w latach 80. nie stanowił problemu). By tradycji stało się za dość, w filmie pojawiają się slasherowe archetypy postaci: sportowiec, nerd, blondynka i szara myszka.
Występują też znane wzorce zachowań np. para, która uprawia seks ginie jako pierwsza - to fundamentalna zasada. Ogólnie podejrzewamy, jak to wszystko się skończy, ale i tak dajemy się zaskakiwać. Ze slasherami jest trochę tak jak z lubianymi przez nas piosenkami. Podchodzą nam tylko te, które dobrze znamy.
LGBT, ksiądz-pedofil i urodziny Hitlera w lesie
"W lesie dziś nie zaśnie nikt" nie jest jednak tylko potworem Frankensteina złożonym z kalk z Zachodu. Reżyser postarał się o swojskość i to, by film nie był oderwany od polskiej rzeczywistości. Poruszany jest w nim wątek homofobii, pedofilii wśród księży, neofaszystów, a nawet znalazł się mocno zawoalowany easter egg z odwołaniem do "O dwóch takich, co ukradli Księżyc". To też kolejna cecha slasherów i horrorów w ogóle - pomimo groteskowej otoczki, od zarania dziejów były też satyrą, komentarzem społecznym i krytyką pewnych zjawisk w kulturze.
Trailer mógł odstraszyć wielu potencjalnych miłośników gatunku. Podobnie jak i Julia Wieniawa, która średnio kojarzy się z takimi produkcjami. Paradoksalnie zwiastun mógł zrazić do siebie widzów, choć zwykle jest zupełnie odwrotnie. Aktorka-celebrytka wypadła przekonująco w swojej roli, podobnie jak i pozostali członkowie obsady.
Kiedy mają grać kiczowato - grają, kiedy ma być trochę bardziej poważnie - też z grubsza jest. Wszystkie postacie są "jakieś", a to bardzo ważne w horrorach - musimy się przejmować w pewnym stopniu losem bohaterów, bo inaczej ich mordowanie nie robiłoby na nas wrażenia. Mnie najbardziej podobała się kreacja Mirosława Zbrojewicza (cóż za charakteryzacja!) jako mrocznego pustelnika. Jednak ulubieńcem wielu widzów z pewnością pozostanie nerd grany przez Michała Lupę.
"W lesie dziś nie zaśnie nikt" nie nie jest jednak filmem idealnym - nawet w swojej kategorii. Po dynamicznym otwarciu i sprawnym budowaniu napięcia, w pewnym momencie z ekranu zaczyna wiać nudą, a jedna ze scen śmierci jest przesadnie przeciągnięta. Może to być moje odczucie, które jest za to nadrabiane w emocjonującej końcówce (obejrzyjcie też scenę po pierwszych napisach!). Wrażenie po obejrzeniu całości pozostaje jednak nad wyraz pozytywne. I miejmy nadzieję, że to nie pojedynczy wyskok reżysera Bartosza M. Kowalskiego.
Dożyliśmy czasów, nie tylko pandemii wirusa, która zamyka kina i nas w domach, ale i pierwszego polskiego slashera z prawdziwego zdarzenia.